Ma za swoje! Grzechem i pokutą są wakacje. Siedzieć w domu znaczyłoby marnować czas i życie. Przecież pracuje się po to, by móc przestać, czyli dla wakacji. To one mają być życiem. Więc żyjmy! Oto imperatyw turysty. Za niskie ambicje, za próżną świata ciekawość, za nadmiar pieniędzy, które trzeba wydać, za euforię widoku pradawnego i niewzruszonego morza, za żywiczny powiew lasu i ożywczą bryzę mały Epikur zapłaci cenę licznych upokorzeń.
Człowiek-turysta, homo-viator, rusza z posad bryłę swego małego świata, uciekając z domu na trzy tygodnie, w wielkiej nadziei na nie wiadomo co. W nadziei nieokreślonej i bezmyślnej, chaotycznej i otumaniającej. W poczuciu, że musi wykorzystać życie, bo życie bez ruchu jest tylko czekaniem na śmierć. Ucieka więc przed nią na wakacje. Daje sobie jeszcze jedną szansę. A potem wraca skruszony, choć wzbogacony mądrością, iż wszędzie źle, ale w domu najmniej. Obiecuje sobie, że już usiedzi na miejscu, że już nie będzie się wygłupiał i pchał, gdzie go nie proszą i nie potrzebują. Lecz za rok złamie obietnicę, bo zdrada jest jego drugą naturą. I znów klęska, bo gdziekolwiek człek pojedzie, zabrać musi samego siebie. Swój mózg, a nawet swoje kiszki. Swój lęk i wieczne pytanie, co właściwie powinien ze sobą zrobić, żeby to wszystko nabrało jakiegoś sensu?
W poszukiwaniu kilku chwil spokoju i komfortu, szczypty zachwytu, ułudy prestiżu, gnany obawą, że ominie go coś, co jest tam, gdzie go nie ma, pielgrzymuje człowiek-turysta w tłumie podobnych mu śmiesznych wakacyjnych nomadów do sanktuariów własnej świętości, by ukorzyć się przed sobą i znaleźć usprawiedliwienie swego marnego żywota.