W tym zawodzie życie przypomina słaby film akcji. Nie sposób połapać się w wątkach, nadążyć za fabułą, zrozumieć, o co właściwie chodzi. Co i rusz zmieniane zasady, zawiłość przepisów, cofanie i odsuwanie zapowiadanych reform – nauczyciele są tym znużeni od lat. W ostatnich tygodniach ów stan osiąga poziom ekstremum. Bo w oświacie szykuje się kolejne nowe otwarcie, szczególnie szerokie. Przywróci strukturę szkół sprzed 17 lat – bez gimnazjów, z 8-letnimi podstawówkami i 4-letnimi liceami, przebuduje programy (np. przy współpracy IPN), przeformułuje egzaminy.
Ogólnopolskie Stowarzyszenie Kadry Kierowniczej Oświaty oceniło, że zmiany zrodzą obciążający setki samorządów, miliony uczniów, rodziców i pół miliona nauczycieli problem wielkiej reorganizacji sieci szkół. Bez uzasadnienia. Bez analiz, jak mogłoby to poprawić jakość edukacji. Za to z uzasadnionym podejrzeniem, że w całej operacji chodzi o przejęcie politycznej kontroli nad programami kształcenia i nauczycielską kadrą.
Związek Nauczycielstwa Polskiego ukonkretnił koszty tego zamętu: zagrożone są etaty ponad 30 tys. nauczycieli gimnazjów, a wypowiedzenia otrzyma 7,5 tys. ich dyrektorów. Zatrudnienie stracą też tysiące pracowników obsługi – sekretarek, woźnych, kucharek. Wreszcie – coś trzeba będzie zrobić z budynkami tych szkół, w które włożono ponad 130 mld zł.
Tydzień przed 1 września minister edukacji Anna Zalewska skierowała do pracowników oświaty list. Zapewniała, że nie ma zagrożenia zwolnieniami w związku z reformą. „Zwolnienia będą wynikały tylko i wyłącznie z niżu demograficznego” – precyzowała na konferencji prasowej, choć dwa miesiące wcześniej, ogłaszając zarys reform, twierdziła, że to właśnie „uratowanie potencjału polskiej edukacji (szkół, budynków i nauczycieli) w obliczu katastrofalnego niżu demograficznego” jest celem planowanej zmiany.