Przeżuwając gorzkie zioła, miałem dość czasu, by zastanowić się nad istotą tej klęski. Być może zrozumiałem, kim są wielcy ludzie i dlaczego jest ich tak niewielu. W dziedzinie filozoficzno-humanistycznej wiek XX przyniósł kilkadziesiąt gigantycznych nazwisk. Wśród nich moi ulubieni Francuzi: Gilles Deleuze, Michel Foucault, Jacques Derrida. W Niemczech Theodor Adorno, Martin Heidegger i żyjący wciąż Jürgen Habermas. Anglosasom dam spokój.
Co ich łączy? Wszyscy napisali mnóstwo książek. Wszyscy mają swój rozpoznawalny styl i osobowość. Wszyscy kojarzeni są z kilkoma lub kilkunastoma pojęciami czy ideami, które jeśli nawet nie zawsze są całkiem nowe, to otrzymały dzięki nim oryginalne, sugestywne opracowanie. I w końcu wszyscy są sławni w kręgach tysiąc razy szerszych niż nieliczne kółka prawdziwych czytelników ich dzieł. Jednakże i tych czytelników mają stokroć więcej niż pozostali profesorowie filozofii. I jeszcze jedno: każdy z nich uważał pewnych współczesnych sobie autorów, znanych i nieznanych, za znacznie od siebie mądrzejszych. I to mimo wysokiego zdania, jakie (słusznie) mieli o samych sobie. Ale dlaczego właśnie oni?
Dlaczego tylu wśród nas świetnie zapowiadających się młodych ludzi i prawie wszyscy wyrastają na dobrych albo średnich, a tak rzadko na wybitnych, nie mówiąc już o wielkości? Czego im brakuje? Czy to ich wina, że zawodzą nas i samych siebie, czy może to jednak sprawa jakichś zewnętrznych okoliczności, na które nie mamy wpływu? Jest jakiś złoty palec, który wskazuje na ciebie i mówi: „Ty, to właśnie ty będziesz wielki”. Najczęściej tego złotego palca nie widać za życia, choć przecież i tak też się zdarza. A bywa, że palec jest z tombaku i chwilowa sława rozwiewa się jak dym.