Maciej Lasek: Szukałem pozytywów w tym filmie, dobrych stron.
Grzegorz Rzeczkowski: I?
Są w nim momenty, które mnie wzruszyły, które chwytają za serce. To archiwalne zdjęcia z pierwszych dni po katastrofie. Powinniśmy o tych chwilach pamiętać, bo żałoba wszystkich wtedy zjednoczyła. Na krótko, ale jednak zjednoczyła.
Potem nastąpił podział i „Smoleńsk” ten podział jeśli nie pogłębia, to na pewno wzmacnia. Obejrzeliśmy film, który nie pozostawia żadnych wątpliwości: zamach był. Fabuła od początku układa się w dość logiczny ciąg zdarzeń.
Nie zgadzam się, że film jest skonstruowany w logiczny sposób. On ma klamrę, ale nawet w tej klamrze jest niekonsekwencja.
W jednej z pierwszych scen widzimy rosyjskiego Iła-76 i słyszymy komunikat pilota: „Zrzut zakończyłem”. Zaś w jednej z ostatnich – najpierw wybuch na skrzydle tupolewa, potem w kadłubie, a w końcu kulę ognia pędzącą przez kabinę pasażerów. Wszystko bardzo sugestywne.
W końcowych scenach możemy zobaczyć i usłyszeć trzy wybuchy – pierwszy na skrzydle, drugi również i trzeci w kadłubie. Ale w pierwszej scenie, jeszcze przed napisami początkowymi, słychać najpierw pracujące silniki, potem huk, znów odgłos silników i w końcu uderzenie o ziemię. Czyli o dwa wybuchy za mało.
Co ciekawe, to powielenie tej niekonsekwencji, którą prezentowały osoby współpracujące z zespołem parlamentarnym Antoniego Macierewicza. Każdy, kto śledził ich wypowiedzi i publikacje, pamięta, że oni sami nie wiedzieli, ile eksplozji było. Podawali różne liczby na zasadzie – jak czegoś nie potrafili wytłumaczyć, dodawali kolejny wybuch.
I jeszcze jedna rzecz. W pierwszej scenie widzimy załogę Jaka-40, która słyszy ten narastający dźwięk silników tupolewa, potem huk brzmiący jak wybuch itd.