Panie Redaktorze! Jako wieloletni czytelnik POLITYKI, o poglądach raczej konserwatywnych, musiałem od czasu do czasu znosić rozmaite wyskoki mojego tygodnika, jak choćby „Tusku – musisz!”, które oznaczało rezygnację z resztek bezstronności tego pisma. Tym razem jednak miarka się przebrała. Zamieszczając przed tygodniem paszkwil Roberta Krasowskiego („Kot udaje tygrysa”) na Prawo i Sprawiedliwość, furiacką napaść na Jarosława Kaczyńskiego, POLITYKA popełniła swoiste harakiri. Jeśli chodzi o mnie, to ten list wyjaśnia, dlaczego po latach rozstaję się z Pańskim tygodnikiem. Teraz dopiero doceniłem słuszność decyzji wiceministra sprawiedliwości Patryka Jakiego o skreśleniu POLITYKI z listy czasopism, które mogą być prenumerowane przez sądy. Do niedawna miałem ministra za pyszałkowatego młodzieńca z przedziałkiem wygolonym przez kosiarkę. Teraz muszę przyznać mu rację.
Zapyta Pan: O co chodzi? Przecież teza Krasowskiego, że osią polskiej polityki nie są spory ideowe, tylko dwie koterie, które walczą o władzę, że prawdziwym wrogiem prawicy nie jest żadna demokracja liberalna, tylko „salon” – nie jest herezją, nadaje się przynajmniej do dyskusji.
Niestety, to tylko zasłona dymna. Głównym celem Krasowskiego jest dyskredytacja obecnej rewolucji i jej awanturnicze przyspieszenie. „Pisowska rewolucja jest anemiczna i płytka. Zmiany są wyłącznie kadrowe…”, „ta rewolucja potrafi wyłącznie mówić” – uspakaja zniecierpliwiony jakobin z POLITYKI. Tymczasem gołym okiem widać, że trwająca rewolucja to nie żadna kosmetyka, uderza ona w same podstawy systemu: w postkomunistyczną konstytucję Kwaśniewskiego, w sądownictwo, które jest bastionem postkomunizmu, w prokuraturę, która wracając w gestię ministra, nareszcie staje się niezależna, w rząd, który odpowiada za zamach smoleński, w armię, którą w dużym stopniu (choć ciągle niewystarczającym) oczyszczono już z Platformy w generalskich lampasach, m.