Kraj

Kozak i Tatarzyn

Józef Piłsudski mawiał ponoć: „Inteligent w wojsku to podwójne nieszczęście: dla wojska i dla inteligenta”.

Z takiego punktu widzenia mianowanie przez Jarosława Kaczyńskiego ministrem obrony narodowej Antoniego Macierewicza byłoby posunięciem genialnym. Silne wojsko, którego korporacyjność niezwykle trudno złamać, jest zawsze niewygodne dla dążącego do pełni władzy cywila; o Macierewiczu mówi zaś vox populi, iż od kiedy pozwolono mu się bawić w Clausewitza, ostatecznie zwariował. Czyli dwa grzyby w jednym barszczu. Niestety, nie wydaje mi się, by tak było do końca. Oczywiście gonienie żołnierzy do apeli smoleńskich z okazji niemających jedna z drugą niczego wspólnego, awansowanie Misiewiczów, tworzenie jakichś gwardii republikańskich, czy jak kto zwał ten pomysł militaryzowania młodzieży, wreszcie projekt przywrócenia w szkołach przysposobienia obronnego, mogłyby nie świadczyć najlepiej o zrównoważeniu psychicznym i umysłowym ministra. Z drugiej strony jednak...

Lekcje przysposobienia wojskowego, do których sięgam jeszcze starczą pamięcią, były zabawnymi happeningami, których komizm przebiło dopiero uniwersyteckie studium wojskowe. „Wy tam, szeregowiec Karpiński Maciej, weźcie tę pałatkę i zróbcie z niej namiot. – Tak jest, ale obywatelu kapitanie, daję wam przedtem mój długopis i zróbcie mi z niego armatę”. „Szeregowiec Stomma, tomma... pierwszy raz do cholery widzę nazwisko co się pisze przez trzy »n«”. To już było na studium. Na lekcjach PO tłumaczył nam nauczyciel, jak wsadzanymi w gąsienice kijami unieruchamiać wraże czołgi lub jak chronić się przed atakiem atomowym. Pamiętam, że kiedy ten ostatni następuje, trzeba położyć się na ziemi i koniecznie wbić w ziemię kij przed głową. „Czy ten kij po to, żeby łatwiej było liczyć trupy?” – pytaliśmy radośnie. Okazywało się, że chodzi o „rozbicie fali uderzeniowej”.

Polityka 41.2016 (3080) z dnia 04.10.2016; Felietony; s. 112
Reklama