Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kraj

PiS, przyjmując nowe prawo o zgromadzeniach, dał ostateczny dowód słabości państwa

Marcos de Madariaga / Flickr CC by 2.0
Rząd staje się zakładnikiem frustracji, której nie umie rozwiązać i którą podsyca populistycznymi gestami.

11 listopada 2016 roku mapa Warszawy wyglądała co najmniej dziwnie. Planowane przemarsze – i jeden maraton – ułożyły się w coś w rodzaju pierścienia. Choć nie wszystkie odbywały się w tym samym czasie, to oczyszczanie tras pod ich przebieg wydłużyło czasy zamknięcia ulic.

Warszawą przemaszerowała oficjalna Parada Historyczna Dotknij Niepodległości (w pewnym pośpiechu, bo trasa nachodziła na trasę Marszu Niepodległości). KOD wyznaczył sobie skromną trasę raczej na uboczu Warszawy, za to symbolicznie rozpoczął obchody na placu Narutowicza, a skończył na Polu Mokotowskim – w sercu przedwojennego założenia Dzielnicy Piłsudskiego.

Incydent podczas marszu 11 listopada

„Za wolność naszą i waszą – sprzeciw nacjonalizmowi”, marsz zorganizowany przez szeroko rozumiane środowiska wolnościowe i partię Razem, wił się wokół osi Krakowskiego Przedmieścia i zakończył się na placu Powstańców Warszawy. Ufff, udało się ominąć Marsz Niepodległości. Z jednym wyjątkiem.

Obywatele Solidarni w Akcji (OSA) zarejestrowali z dużym wyprzedzeniem pikietę na trasie przejścia Marszu Niepodległości, a dokładniej pod pomnikiem generała de Gaulle’a. Być może mieli nadzieję zmusić władze miasta i policję do zmiany trasy narodowców? Do tego jednak nie doszło. Marsz musiał przejść obok pikiety z transparentem „Polscy bohaterowie nie ginęli za Polskę dla Polaków”.

Policjanci zdali się na doświadczenie. Obowiązek opanowania uczestników Marszu scedowali na tak zwaną Straż Marszu Niepodległości. Założenie tej taktyki jest jasne: w swoich kamieniami nie rzucą, a policjant jest w takich sytuacjach zwierzyną łowną. Zwłaszcza że skoro stoi po stronie „tamtych”, może „ich” popierać.

Reklama