Lotnictwo nie toleruje łamania przepisów, samolot nie wybacza błędów – piloci doskonale znają te prawdy. Mają świadomość, że nie warto z nimi dyskutować ani tym bardziej ich podważać. Wiedzą, że kryją się pod nimi tysiące ofiar różnych katastrof, do których dochodziło z powodu lekkomyślności, nadmiernej fantazji czy zwykłego niechlujstwa. Zdecydowanej większości pilotów ta świadomość wystarcza, by szanować procedury.
Na szczęście takim pilotem jest kapitan rządowego embraera (brawo, Panie Kapitanie!), którym podróżowała z Londynu premier Beata Szydło i jej ministrowie, z szefem MON Antonim Macierewiczem na czele. Jak napisał „Dziennik Gazeta Prawna”, pilot nie zgodził się na start, gdy zdał sobie sprawę, że na pokład jego maszyny weszło więcej osób, niż powinno. I to nie jedna czy dwie, a co najmniej kilkanaście, które przesadzono z wojskowej casy, bo ta maszyna musiała dłużej zostać w Londynie.
Znowu złamano procedury przewozu najważniejszych osób w państwie
Ale mniejsza z tym. Ważniejsze, że naruszona została monowska instrukcja lotów o statusie HEAD, która reguluje sposób przewożenia najważniejszych osób w państwie. Jej czwarty paragraf w punkcie 10. wyraźnie mówi, że lista osób podróżująca samolotem z rządową delegacją musi być znana najpóźniej 24 godziny przed lotem.
Instrukcja bierze też pod uwagę tzw. sytuacje nagłe, kiedy trzeba zorganizować podróż w krótszym czasie. Zaznacza jednak, że musi się to odbywać tak, by możliwe było „bezpieczne przygotowanie lotu”. Mimo to przedstawiciele rządu postanowili pójść w zaparte. Nie tylko szefowa kancelarii premiera Beata Szydło oraz rzecznik rządu Rafał Bochenek twierdzą, że przepisy nie zostały złamane. Mówi to nawet pierwszy tropiciel smoleńskiego spisku Antoni Macierewicz, a inni politycy PiS dorzucają, że to sprawa rozdmuchana przez dziennikarza „DGP” i opozycję. Zostawmy te kompromitujące ich autorów słowa bez komentarza.
Chciałbym napisać, że to nie ma większego znaczenia i że był to tylko pojedynczy incydent. Ale nie mogę. Doświadczenie uczy, że tego typu wydarzenia są pierwszym dzwonkiem ostrzegającym przed katastrofą, która nieuchronnie nadejdzie, jeśli refleksja nie przyjdzie w odpowiednim czasie. Tak jak nie przyszła przed Smoleńskiem, gdy włączyły się już nawet nie dzwonki, ale wszystkie dzwony alarmowe.
Ale ani katastrofa Su-22 w Powidzu w 2001 roku (dwaj piloci zginęli), ani późniejsze wypadki wojskowych maszyn z tym pod Mirosławcem z 2008 roku włącznie (20 ofiar), który był ostatnim ostrzeżeniem przed Smoleńskiem, niczego nie nauczyły. Nikt nie wyciągał wniosków, łącznie z dowódcą sił powietrznych gen. Andrzejem Błasikiem, który zamiast wdrożyć program naprawczy – jak mówi Ludwik Dorn – szpachlował, klajstrował i pucował brak zmian w lotnictwie wojskowym po tej tragicznej serii. Zapłacił za to najwyższą cenę, zginął 10 kwietnia razem z 95 pasażerami prezydenckiego tupolewa.
To nie do pomyślenia, ale ta tragedia wielu niewiele nauczyła. W sumie można to jakoś zrozumieć, skoro przez sześć lat z okładem wtłacza się do własnych i cudzych głów idiotyczne teorie o zamachu, spisku, zmowie, wybuchach etc., które spowodowały tamtą tragedię. Bo skoro pod Smoleńskiem nie zawiodło szkolenie, nie zawiodła organizacja lotu, nie zawiedli piloci ani ich dowódcy, to możemy latać jak wtedy. Kłamstwo powtarzane tysiąc razy staje się prawdą, czyż nie?
Tym razem sytuację uratował pilot – dodajmy: cywilny pilot – który wie, czym grozi próba startu przeładowanym i źle wyważonym samolotem. Jeśli ktoś się nie domyśla, dopowiem: grozi rozbiciem się maszyny tuż po starcie.
Kolejna katastrofa kwestią czasu?
Co będzie, gdy zamiast doświadczonych, asertywnych kapitanów z LOT-u, którzy dziś pilotują maszyny rządowe, za sterami zastąpią ich młodzi oficerowie Sił Powietrznych? A stanie się tak, gdy za rok przylecą do Polski dwa kupione przez rząd gulfstreamy G-550, które według aktualnych planów będą użytkowane przez wojsko. Czy oni również będą tak odważni, by postawić się prezydentowi, premierowi czy szefowi MON, który rządowe ustalenia w sprawie przyczyn katastrofy smoleńskiej wyrzuca do kosza? Mocno wątpię.
Jeśli do tego czasu nie zmieni się podejście najważniejszych polityków do spraw bezpieczeństwa lotów, kolejna katastrofa jest tylko kwestią czasu. Wcześniej czy później. O ile niektórzy wyborcy, a nawet – co stwierdzam z przykrością – dziennikarze przechodzą do porządku nad ignorancją polityków, to o samolotach nie da się tego w żaden sposób powiedzieć.