Sekwencja odnajdywania ciał katastrofy smoleńskiej zajmuje spory rozdział akt sprawy. Ale można ją zsyntetyzować do teorii chaosu. Nawet jeśli pasażerowie lotu zajmowali miejsca koło swoich przyjaciół i znajomych, to po godz. 8.41 nic już nie było na swoim miejscu. Zwłaszcza że przez kabinę przeleciał ciągle pracujący element jednego z silników. A kadłub niczym gigantyczna betoniarka kręcił w powietrzu młynka, a następnie z liczoną w wielu tonach siłą uderzył o ziemię.
Ci, którzy polecieli do Moskwy na identyfikację ciał swoich bliskich, pamiętają, że tam jeszcze dało się poczuć atmosferę tego wymieszania. Ludzie padali sobie w ramiona, nie patrząc, z jakiej ktoś był partii, jakie miał poglądy. Na pokładzie był pełen przekrój sceny politycznej. Wtedy jeszcze bliscy zmarłych wzajemnie się nie obrażali i nie ranili. Dziś trudno ustalić, ile to trwało i kto pierwszy zaczął.
Podziały zeszły nawet na poszczególne rodziny. W., syn, jest związany ze środowiskiem Platformy Obywatelskiej. Jego ojciec twierdzi, że w Smoleńsku był zamach. Niewiele ze sobą rozmawiają. Najmniej o tym, co wydarzyło się 10 kwietnia. Mama Z., wdowy smoleńskiej, jest zagorzałą zwolenniczką PiS. Do córki dzwoni rzadko, bo politycznie są po dwóch stronach barykady. Kiedy się dowiedziała, że zięć miał z tyłu czaszki dziurę, nie mogła się powstrzymać. Zadzwoniła, żeby powiedzieć, że jednak dobijali. W rodzinie R. wszystko, co związane ze Smoleńskiem, jest wspólnie dyskutowane, a następnie wypracowuje się jedno stanowisko. Tak podjęto decyzję o przeniesieniu ciała ojca z grobu na Powązkach na mały wiejski cmentarz. Nie wytrzymali wycieczek i komentarzy obcych ludzi, którzy nie rozumieli, że cmentarz to nie wystawa. Grób stoi pusty, ale ciągle podpisany, no i w Alei Zasłużonych. Taki kompromis, żeby nikogo nie urazić, a jednocześnie zachować intymność i spokój żałoby.