Wyborcze realia wielu krajów coraz bardziej się do siebie upodobniają. Wystarczy spojrzeć na ostatnią prezydencką elekcję w Stanach Zjednoczonych. Na mapie pokazującej wyniki głosowania w poszczególnych okręgach (to mniej więcej odpowiednik powiatów) widać powtarzalną prawidłowość. Nowy Jork niebieski, dla Hillary Clinton; jeszcze od północy, od Connecticut, Massachussets i inteligenckiego Bostonu styka się z innym niebieskim polem, ale już od wszystkich pozostałych stron, poczynając od położonego tuż za miedzą New Jersey, otacza go czerwone morze Donalda Trumpa. Podobnie z Filadelfią – samo miasto dla Clinton, ale czerwone okręgi zaczynają się tuż za rogatkami tego historycznego miasta. Nawet Atlanta, stolica jednego z południowych, konserwatywnych stanów (z tzw. pasa biblijnego), Georgii, jest niebieska, ale wygląda jak mała wysepka na oceanie poparcia dla Trumpa.
Nie inaczej było w brytyjskim referendum za pozostaniem w Unii Europejskiej. Poparcie dla Brexitu rosło wprost proporcjonalnie do odległości od londyńskiego City czy centrów dużych ośrodków. Kiedy się spojrzało na mapę brytyjskiej wyspy, to miasta można było na niej rozpoznać po kolorze wskazującym na zwycięstwo przeciwników Brexitu.
Podobnie jest w Polsce, gdzie metropolie chętniej głosowały za Platformą czy Nowoczesną i niepisowskimi prezydentami miast, ale wyborcy tuż zza miejskich granic głosowali inaczej. Warszawa jest wyspą na pisowskim Mazowszu (już gminy za rogatkami głosują inaczej niż stolica), Lublin na Lubelszczyźnie, Rzeszów na Podkarpaciu. Teraz zresztą PiS zamierza różnymi sposobami te ostatnie twierdze podbić i przejąć.
Na Węgrzech Budapeszt jest antyorbanowski, ale reszta kraju popiera premiera z Fideszu. W Turcji zeuropeizowane Ankara i Istambuł buntują się, choć coraz słabiej, przeciwko Erdoğanowi, ale ten niewiele sobie z tego robi, bo ma za sobą wielki interior. W Austrii prowincja głosuje inaczej niż Wiedeń. Zapewne podobna prawidłowość wystąpi podczas przyszłorocznych wyborów prezydenckich we Francji czy w wyborach parlamentarnych w Niemczech (choć tu dochodzi jeszcze specyficzny podział na dawne RFN i NRD).
Osuszanie miejskich bagien
Konflikt na linii metropolie–prowincja (używamy tego słowa w sensie poznawczym, encyklopedycznym, w żadnym stopniu nie deprecjonującym) wyrasta na najważniejsze zjawisko polityczne i kulturowe współczesności. Można spotkać opinię, że mieszkańców dużych europejskich miast z różnych państw łączy ze sobą więcej – mentalnie i kulturowo – niż tychże z lokalną prowincją. Nie chodzi tu o kosmopolityzm, chętnie w takich okolicznościach zarzucany, ale o patrzenie na sprawy publiczne, pojęcie państwa, demokracji, swobód obywatelskich, wreszcie styl życia i praktykowane obyczaje.
Zdaniem wielu ekspertów nadrzędny staje się podział na zamkniętą socjalno-konserwatywną prowincję i otwarte liberalne miasta. Dopiero na ten konflikt nakłada się, jako wtórny, klasyczny układ lewica–prawica. Trump w USA, Kaczyński w Polsce, Cameron w Wielkiej Brytanii czy Orbán na Węgrzech są tak samo wielkomiejscy jak elity, którym wypowiedzieli mniej lub bardziej szczerą wojnę, ale ich przewaga polega na tym, że pojęli mechanizmy rządzące tą animozją. To, w jaki sposób można manipulować tzw. wściekłością, oburzeniem, buntem przeciwko elitom z metropolii. Słynne stwierdzenie Trumpa „osuszymy bagno w Waszyngtonie” prawdopodobnie dało mu zwycięstwo. Kiedy po przegranej PO w Polsce Grzegorz Schetyna powiedział, że wybory wygrywa się w Końskich, a nie w Wilanowie, widać było, że po czasie ta świadomość dotarła także do dzisiejszej opozycji. Aby zrozumieć ten najważniejszy teraz polityczny podział, warto zrekapitulować to, o czym piszą socjologowie badający ten problem, czyli to, jakie poglądy i emocje umiejscowiły się dzisiaj w metropoliach i poza nimi.
Od wielu lat miasta były traktowane jako ośrodki postępu i rozwoju, które mają promieniować na prowincję i ją cywilizacyjnie podciągać. W Polsce echem takiego myślenia był model polaryzacyjno-dyfuzyjny, zarysowany w raporcie Michała Boniego z 2009 r., ostro skrytykowany w swoim czasie przez Jarosława Kaczyńskiego, jako rzekomo dyskryminujący prowincję i niezurbanizowane regiony. Z kolei Kaczyńskiemu zarzucano, że źle zrozumiał tezy raportu.
Boniemu chodziło o to, że „szansa relatywnie biedniejszych obszarów polega przede wszystkim na uczestniczeniu w sukcesie najsilniejszych regionów, a nie na doraźnej pomocy w ramach polityki redystrybucji i przywilejów. Rozwój peryferii zależy zatem od ich skuteczności w budowaniu własnego potencjału rozwojowego”. Boni tłumaczył, że próba zasypywania różnic źle wydawanymi pieniędzmi, polegająca na sztucznym wyrównywaniu dochodów i popytu wewnętrznego, prowadzi donikąd. Dawał przykład włoskich miast z uboższego południa, gdzie wielkie środki pompowane z Unii nie zmieniły ich położenia.
Ale Kaczyński zapewne doszedł do wniosku, że w sensie politycznej skuteczności to on ma rację. Takie same wnioski musiał wyciągnąć Trump, Orbán czy Marine le Pen. Wyczuli albo zdefiniowali potrzeby elektoratu – nikt nie będzie czekał na systemowo prawidłowe wzmocnienie się uboższych regionów, bo to nieefektowne. Trzeba wskazać nie na bezduszne parametry i wskaźniki, ale na żywych winnych. Do tego dołączyli polityczne obserwacje co do tego, jaki jest obraz współczesnych miast.
Dobrać się do skóry elitom
Liberalne miasta żyją specyficznie. Ludzie nastawiają się na indywidualny sukces. Wszelka wspólnota, do której przynależność nie wynika z prywatnej, swobodnej decyzji, jawi się im jako opresyjna i niepotrzebna. Podobnie jak zbyt silne, charyzmatyczne przywództwo, grożące wtrącaniem się, pouczaniem, wprowadzaniem zagrażających wolnościom regulacji.
Tolerancja dla wszelkich nowinek, odmienności, a nawet dziwactw stała się faktem, nawet jeśli wynika tylko z obojętności i zajęcia się własnymi sprawami. Konserwatyści zauważyli, że liberałowie są gotowi przyjmować przekraczanie kolejnych społecznych tabu, obyczajowych norm, etycznych dylematów – w duchu generalnej akceptacji in blanco, z zasady. I że raczej nie obchodzi ich religia w sensie tradycyjnym. Są natomiast liberałowie czuli na punkcie wolnościowego systemu, który ich zdaniem powinien być maksymalnie otwarty, aby wykluczyć sytuację, kiedy jakieś ich prawa do absolutnie swobodnego kształtowania życia byłyby zagrożone. Świadomie zatem (lub nie) unikają silnych tożsamości, ostrzejszej ideowej identyfikacji, wątków narodowych, religijnych, historycznych, bo one mogą prowadzić do konfliktów i zakłócić spokojne, normalne życie. Liczy się przede wszystkim stabilizacja: egzystencji, dochodów, przyszłości dzieci, stylu życia. W skali makro model ten powiela w jakiś sposób Unia Europejska, która – i tu konserwatyści się nie mylą – tonuje co bardziej radykalne przejawy narodowych tożsamości, bojąc się powtórzenia, w najdalej idących konsekwencjach, wojennego kataklizmu.
Ten indywidualizm działał przez lata. Powstał atrakcyjny wielkomiejski pakiet mód, obyczajów, zachowań, gadżetów. Przez długi czas prowincja starała się podciągnąć, jakoś dyfuzyjnie dołączyć do miejskich elit. Ale wyraźnie przestała. Wiele wskazuje na to, że dzisiaj „lud” nie zazdrości już „elicie” wykształcenia, erudycji, aspiracji, oczytania, ale wyłącznie gotówki i atrakcyjnych znajomości.
„Klasa niższa dobrała się do skóry elitom pasożytniczym i już nie popuści” – napisała niedawno prawicowa publicystka Krystyna Grzybowska. Inny prawicowy komentator, Witold Gadowski, napisał o ostatecznym końcu i ideowym bankructwie pokolenia 1968, z którym powiązał dzisiejszy liberalno-lewicowy kulturowy paradygmat w Europie. Tamta paryska rewolta i jej następstwa jawią się z tej perspektywy jako wytwór czysto miejskiej (choć krytycznej wobec mieszczaństwa), inteligenckiej, laickiej cywilizacji, jako kwintesencja buntu przeciwko tradycyjnym wartościom. Premier Beata Szydło powiedziała zaś niedawno: „Teraz nadszedł czas, kiedy elitami są zwykli obywatele”.
W dużej mierze to czysta demagogia, mająca usprawiedliwić prostą zmianę władzy i zastąpienie jednej elity przez drugą, ale w epoce postprawdy ważne jest to, co się ludziom wydaje, a nie to, jak jest w rzeczywistości. Politycy zarządzają teraz nie faktami i realiami, ale emocjami i wyobrażeniami.
Liberalna miejska klasa średnia natomiast, przekonana od lat 90., że nastąpił koniec historii, zajęła się intensywną konsumpcją tego końca, tracąc polityczny instynkt. Myślała, że teraz już ktoś zawsze będzie bronił dla nich liberalnej demokracji, którą w Polsce elity ustanowiły po 1989 r., że innego ustroju po prostu w tej części świata nie ma. Fukuyama zaś w swoim słynnym eseju dawał raczej do zrozumienia, że „koniec historii” oznacza, iż lepszego systemu dla społeczeństwa niż liberalna demokracja już się nie wymyśli, ale nie oznacza to, że nie ma ona wrogów. Miasta uznały jednak, że stały się niemal odrębnymi republikami, siecią polis, gdzie wszystko jest poukładane jak w idealnym liberalnym pudełeczku, a „oszołomskie ekstrema” to kurioza, którymi powinny zajmować się opłacana z podatków policja i inne służby. Powstała specyficzna metropolitalna ideologia, czego przejawem wypowiedź jednego z artystów sprzed kilku lat, że „życie poza Warszawą to strata czasu”.
Polityka wypadła z grafika
Wykuto też znane, dość niemądre powiedzenie, że „najzdolniejsi idą do biznesu, mniej zdolni do nauki, a trzeci rzut do polityki”. Efekt jest taki, że dzisiaj przemądrzały pierwszy i drugi rzut drżą przed tym rzekomo niezdolnym – trzecim. Do polityki – przy pewnym uogólnieniu rzecz jasna – miasta straciły serce, zaczęły nią wręcz pogardzać, wypadła im z grafika zajęć. Oddały ją z jednej strony populistom, a z drugiej – ruchom miejskim jako rzekomo nowej sile, która zajęła się głównie zagospodarowaniem terenu, architekturą i ścieżkami rowerowymi. Paradoksalnie, ludzie, którzy z racji intelektualnych i kulturowych kompetencji powinni być najbardziej predestynowani do tworzenia nowych idei, atrakcyjnych społecznie obrazów i objaśnień rzeczywistości, porzucili to zajęcie. Liberałowie z miasta na politykę nie znaleźli w końcu czasu.
A prowincja tak. Powstały tam i powstają setki organizacji, stowarzyszeń, kół hobbystycznych, historycznych, rekonstrukcyjnych, religijnych, politycznych, na które ludzie regularnie płacą składki. Kwitnie kult lokalnych bohaterów (np. żołnierzy wyklętych), obchodzone są rocznice, organizowane inscenizacje, rekonstrukcje. Lata funkcjonowania miejscowych szkół wyższych stworzyły lokalne środowiska naukowe, artystyczne, biznesowe, społeczne. Ta masa inicjatyw, często śmieszących metropolie, zaczyna je powoli przytłaczać. Znany francuski socjolog Pierre Bourdieu jest autorem tezy o symbolicznej kompensacji peryferyjności. Może coś takiego właśnie nastąpiło. Klasa średnia z dużych miast nie musiała niczego kompensować, dlatego nie wytworzyła sfery symbolicznej, a nadszedł czas właśnie czerpanego z tradycji symbolizmu, emocji, wielkich słów i wzruszeń, cokolwiek realnego za tym stoi. Jak to napisał jeden z dyskutantów na portalu prawicowym, „nam naprawdę o coś chodzi, a wy jesteście szczęśliwi w perfumerii”. Inny zaś: „Nam chodzi o państwo, a wam o fajne życie i balangę”.
Uformowały się prowincjonalne elity, z własną hierarchią, gustem, systemem norm promującym swojskość, lokalną dumę, życiową praktyczność, rodzinną klanowość. Zauważyli to prawicowi politycy i zaczęli wzmacniać te trendy. Jarosław Kaczyński nieprzypadkowo w zeszłorocznych wyborach wziął na dobre miejsca listy PiS tylu kandydatów z głębokiego terenu. Zrozumiał, że dobrze ulokowany w lokalnych strukturach działacz, mający wpływ na opinię swojego środowiska, znaczy więcej niż występujący w telewizji dyżurny partyjny komentator. PiS, tak jak Trump w USA czy Orbán w Europie, postawiło na prostą eksplorację tzw. terenu. Dumna Polska, Wielkie Węgry, przywrócona wielkość Ameryki to hasła skierowane nie do zmanierowanych miast, ale do nieskalanej prowincji, która przechowuje wartości.
Badania rzeczywiście pokazują, że percepcja polityki i życia publicznego jest na prowincji nieco odmienna. Bardziej liczą się materialne konkrety, praktyczna ekonomia (wspomniana publicystka Krystyna Grzybowska używa pojęcia demokracja praktyczna, w odróżnieniu od liberalnej), życiowy pragmatyzm związany z funkcjonowaniem w niedużej wspólnocie, niepozwalającej ukryć się w wielkomiejskiej anonimowości.
Wojna pałacom
Na krótką metę zatem tacy politycy, jak Kaczyński, Trump, Orbán, Hoffer, Le Pen, Erdoğan, mają swoją rację, bo wskazali prowincji drogę na skróty – wystarczy odebrać wielkomiejskim elitom ich pieniądze, pozycję, wpływy, oderwać ich „od koryta”, a nastanie sprawiedliwość. Wiele jednak wskazuje na to, że na dłuższą metę się mylą. To właśnie oni, w gruncie rzeczy taka sama elita jak ta zwalczana, traktują prowincję protekcjonalnie, przypisują jej niższe intelektualnie wymagania wobec serwowanych politycznych narracji.
Działacze PiS mówili w ostatnich miesiącach publicznie, że zwykłych ludzi nie obchodzi Trybunał Konstytucyjny czy trójpodział władzy. Gdyby te wypowiedzi rozebrać na części, to okazałoby się, jak widzą obywateli populistyczni politycy: jak masę, której wątpliwości tyczące ustrojowych spraw państwa, można wykupić zasiłkami, religijno-patriotyczną retoryką czy spiskowymi opowieściami smoleńskimi, w które nawet w PiS zapewne mało kto wierzy.
PiS zajęło się polską prowincją (także tą, którą znajdziemy rzecz jasna również w wielkich miastach, gdzieś w tle, na ich umownych peryferiach), wmawiając jej krzywdę, grając na starych mitologiach, resentymentach, uprzedzeniach. Uruchomiło emocje, sięgnęło do pokładów rozczarowania i wściekłości, co stało się tym łatwiejsze, że praktykowany w polityce i w życiu liberalizm zmęczył się sam sobą, stał się jakąś karykaturą, łatwą do ośmieszenia i jak się okazało, także do pokonania. Jak napisał filozof Jan Tokarski: „dzikość zaatakowała zgniliznę”. Wspólnota natarła na zbiór luźnych ludzi, coraz bardziej zagubionych na wolnym rynku, skupionych na indywidualnym dobru, nieinteresujących się zbytnio interesem zbiorowym.
Piotr Skwieciński, publicysta prorządowego tygodnika „wSieci”, spróbował przypisać opisywanemu konfliktowi pewną właściwie nieuchronność, prowadzącą do realnej zmiany społecznej. W artykule pod wymownym tytułem „Wojna pałacom! Pokój chatom!”, nawiązującym do rewolucji francuskiej, napisał, że wszechogarniająca wojna PiS z elitami III RP, „której najbardziej spektakularnym przejawem był i jest konflikt z Trybunałem Konstytucyjnym”, została sprzęgnięta z działaniami mającymi na celu „poprawę bytu społecznych dołów polskich warstw plebejskich”. Skwieciński wręcz widzi konieczność tego sprzęgnięcia, tej symbiozy. „Gdyby PiS nie toczyło tak ostrej wojny z elitami, nie byłoby aż tak zainteresowane w wiązaniu z sobą ludu. W wydobywaniu go z sytuacji wiecznej niepewności jutra”.
Ale tzw. prowincja nie jest taka, jak myślą stereotypowo liberałowie, ani taka, jak ją postrzegają sprytni populiści. Mieszka tam wiele świetnie wykształconych osób, doskonale rozumiejących wagę zdolności, wiedzy, doceniających indywidualny wysiłek w dochodzeniu do życiowej pozycji. Wiedzą, że nie jest tak, że każdemu się należy, bo rząd o tym zdecydował i płaci z publicznych pieniędzy. Dzisiejsza władza zarzuca adwersarzom, że ci pogardzają „motłochem”, „hołotą”, ale tak się składa, że tych określeń używa tylko rzekomo broniąca tegoż motłochu prawica, nikt inny. Można podejrzewać, że następuje tu specyficzna projekcja.
Wszyscy są z Radomia
Konflikt metropolie–prowincja, tak spektakularny, kiedy się patrzy na wyborcze mapy, ma być może szansę na przełamanie. Bo to podział w jakiejś mierze politycznie sterowany, choć zawiniony przez ideowe i obywatelskie przyśnięcie miast i żywotność populistów. Wiele krajów będzie się zmagać z tym podziałem. Stereotypy w tej kwestii są silne i łatwe do wykorzystania. Skłonność do takiego manipulowania prowincją mają zwłaszcza populiści ze skłonnościami do autorytaryzmu.
Bo to nie prowincja ma swoich nowych autentycznych liderów, którzy ze skali lokalnej naturalnie wzrastali do ogólnokrajowej, a w perspektywie wnosiliby nowe idee i trendy. To wciąż rozgrywają ją miejscy „cwaniacy” z politycznego centrum decyzyjnego. Aż dziwne, że to się czasami tak łatwo udaje, kiedy wziąć pod uwagę, że bariera pomiędzy tymi dwoma światami nie jest przecież tak wysoka.
Pisarz i reporter, znawca Polski terenowej Ziemowit Szczerek w wywiadzie dla POLITYKI powiedział kiedyś: „Wszyscy w Warszawie są takimi samymi córkami i synami mazowieckich buraczanych pól jak radomianie, wszyscy jesteśmy jakoś z Radomia”. Szczerek zauważa dość oczywistą prawdę, że znaczna część mieszkańców wielkich miast pochodzi z prowincji, podobnie jest w innych krajach. A mimo to wytworzyła się animozja, która zaczyna hamować systemowy rozwój demokracji, rodzić podziały tak głębokie, że wręcz zagrażające narodowej integralności.
Im dłużej rządzenia „obrońców ludu”, im ich więcej w centrum i w mieście, im więcej kompromitacji i chaosu, tym słabszy stereotyp, że stara, znienawidzona elita jest nadal winna wszelakich asymetrii między miastem i prowincją. Oczywiście, co pokazują dwaj prekursorzy tego nowego populizmu, czyli Orbán i Erdoğan, wówczas przechodzi się do kolejnego etapu, do kursu na ostro, aż po całkowite zniszczenie demokracji liberalnej z wykorzystaniem mas, tłumów, nie tylko tych z prowincji. Która zanim się połapie, że jest wykorzystywana politycznie, może być już całkowicie usidlona i zniewolona, a jej poczucie odległości od centrum się nie zmniejszy, tylko jeszcze bardziej powiększy. Populiści łatwo nie znikną, dlatego jedyną metodą obrony jest niepoddawanie się stereotypom i włączenie samodzielnego myślenia. Po obu stronach wybudowanej pieczołowicie przez populistów barykady.