Święta noworoczne, skrzętnie dziś rozdzielone na sakralne Boże Narodzenie i laicki Nowy Rok, stały się wielkim Świętem Człowieka. Nie dość, że „ma granice Nieskończony”, bo cudem pomieścił się w śmiertelnej powłoce (absolut wszystko potrafi!), to jeszcze lud cały jakiś wypiękniały w ten czas. Człowiek wśród tych świątecznych światełek zda się istotą łagodną i pobożną, wzniosłą a pokorną. Ideał! Wszystko to chwieje się na granicy herezji-bluźnierstwa, ale cóż robić, skoro taka jest wola ludu.
Lud nie wierzy już w nie-ludzkich bogów, lecz za to uwierzył w Mikołaja, owego „świętego tureckiego”, który na szczęście nie istniał, dzięki czemu właśnie można i należy w niego wierzyć. Na bezwierzu i Mikołaj wiary godny. Przez trzy tygodnie błąka się biedaczysko po placach i sklepach, coś tam dając i sprzedając, by umilić nam czas oczekiwania na Dzieciątko. Potem dyskretnie usuwa się w cień ów turecki czy lapoński (kto go tam w końcu wie) stańczyk w błazeńskiej czapie. Na scenę wchodzi ludzka matka i jej niemowlę. Bogobojna Żydówka i jej obrzezany chłopczyk. Człowiek Boży, pomazaniec wyczekiwany przez pokolenia Izraelitów. Dziś – Polak mały, Syn Matki Polki.
Właśnie z powodu swego osobliwego humanizmu Boże Narodzenie stało się najważniejszym, najintensywniej obchodzonym świętem chrześcijańskim, mimo że liturgiczną doniosłością znacznie ustępuje Wielkanocy. Bo Wielkanoc to święta trudne i wobec człowieka krytyczne. Za to Boże Narodzenie mu schlebia i dogadza. Łatwe i przyjemne wyparło niełatwe i nieprzyjemne. Jak we wszystkim. Bo taki już jest nasz nowoczesny świat, w którym bogów, stworzonych na obraz i podobieństwo człowieka, z powrotem sprowadziliśmy sobie na ziemię, by tym piękniej sobie jaśnieć w ich swojskim blasku.