Przestało istnieć. ONZ i w ogóle cały świat robił, co mógł. Ponieważ jednak nic nie mógł – nic nie zrobił. W Syrii ponad 300 tys. ludzi zamordowano, 5 mln uchodźców koczuje w prymitywnych obozach lub błąka się po drogach i wysypiskach. A ilu utonęło, próbując wydostać się z tego upiornego miejsca? Nigdy się nie dowiemy. Polska mogła uratować przynajmniej kilka tysięcy Syryjczyków, ale też nie mogła. Naczelny autorytet sanitarny kraju bał się pasożytów, chorób i wszy. Jego pomagierzy straszyli terrorystami, paleniem kościołów, końcem wiary ojców i zagładą tysiącletniej kultury chrześcijańskiej.
W tym czasie polski katolicyzm wzniósł się na szczyty. Do Matki Bożej, królowej naszej ojczyzny, dołączył Chrystus koronowany na króla Polski. Wszyscy najwyżsi (i niżsi też) rangą urzędnicy administracji państwowej w ciągu ostatniego roku rzadko wstawali z kolan, a jeśli już, to tylko po to, by przejść do kolejnego kościoła. Episkopat wprawdzie apelował o otoczenie opieką uchodźców, ale właściciel toruńskiej radiostacji nie wyraził zgody, więc miłosierdzie poszło się paść na pożółkłą, jesienną łąkę.
Gdy rosyjskie wojska kończyły swoją „pokojową” misję i w Aleppo została garstka żywych, głos zabrał profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP Krzysztof Szczerski. Dał do zrozumienia, że Polska uratowała godność własną i godność Syryjczyków. W naszej ojczyźnie, powiedział, nigdy nie będzie obozów dla uchodźców, ponieważ jest to wbrew prawom człowieka. Potępił też UE za jej politykę imigracyjną, która sprzyja „wypędzaniu ludzi z miejsc, gdzie żyli od tysięcy lat”. Jeśli dobrze rozumiem, to przesłanie profesora Szczerskiego ma uzasadnić ponure „nie” polskiego rządu i prezydenta dla uciekających przed zagładą.