Po obejrzeniu w TVP1 magazynu śledczego Anity Gargas „RAŚ a sprawa polska” zacząłem pakować juki w troki, a żonie poleciłem dać ogłoszenia o sprzedaży domu na Śląsku albo zamianę na chatę gdzieś na ścianie wschodniej – choć nie na Podkarpaciu, które pachnie Ukrainą.
Śledczy przekaz był jasny jak słońce: jak nie dziś, to jutro, pojutrze, w każdym razie niebawem Śląsk (Górny, rzecz jasna, leżący w granicach województwa śląskiego) zostanie wyłuskany z polskiej korony – najpierw pod autonomiczną albo separatystyczną przykrywką, a potem już bez owijania w bawełnę. Jest jeszcze wiotki cień nadziei, że samodzielny Śląsk, ze swoim paskudnym położeniem geograficznym, zechce się sfederować ze Słowacją lub Czechami – wówczas od biedy zostajemy. Ale jak będzie zerkał ku Niemcom? Jak zapragnie rzucić się w szeroko rozwarte germańskie ramiona? Wszak przecież wiadomo z telewizyjnego przekazu, że za plecami autonomistów stoi potężna mniejszość niemiecka: w spisie powszechnym w 2011 r. ujawniliśmy w całym kraju blisko 150 tys. Niemców z obywatelstwem polskim, a do tego dochodzi niewiadoma ich zakamuflowana opcja.
Jeżeli mój kawałek Śląska ciążyć będzie do Niemiec, jeżeli uda się im wzdłuż A4 wyrąbać korytarz – to nic tu po nas. Lepiej wcześniej mieć to z głowy, bo jak już dojdzie co do czego, to miliony Polaków – stanowiących dzisiaj znakomitą większość mieszkańców Śląska – ruszą z tobołkami na Wschód… no i dupa blada. A my, Dziadule, wszyscy jesteśmy za Ojczystą Polską Macierzą.
Ruch Autonomii Śląska do delegalizacji?
Tak sobie myślałem, dociskając nogą sznur tobołka, kiedy żona krzyknęła: stop, zostajemy! Nie widzisz – tłumaczy – że sprawy idą ku delegalizacji autonomistów, a nie ku oderwaniu Śląska od naszego ojczystego kraju. Najpierw demaskujący ich wraże zapędy reportaż w publicznej telewizji, potem na bank nastąpi wyciek ze śledztw o nich z ABW (jak przed laty z UOP), co pociągnie za sobą szczere oburzenie narodu – co narodowe media pokażą jak należy – no i co na takie dictum będzie mogła poradzić władza, choćby nawet zauroczona przystojnym obliczem Jerzego Gorzelika, lidera RAŚ, który polską flagę ma co najmniej w nosie?
Nic, tylko będzie musiała posłuchać suwerena, z którym liczy się przecież na każdym kroku – i wygumkować RAŚ z naszej przestrzeni politycznej.
Wtedy będę protestował – zapowiadam – choć mój stosunek do RAŚ jest znany. Ich wizja Autonomii 2020, a więc za trzy lata, nawet nie jest teoretyczna. Jest projektem science fiction – i oni to doskonale wiedzą. Ale przynosi bieżące profity polityczne, więc gra się toczy. Niech się więc toczy, bo przecież mieści się w granicach politycznych reguł, choć przywołuje czasem odruch niesmaku. Na tym też polega demokracja, żeby każdy mógł mówić, co myśli, choć bywa, że bez sensu.
Autonomiści, ze swoim zadziornym szefem na czele, nie mają mocy uczynić nawet centymetrowego wyłomu pomiędzy Polską i Śląskiem, bo nie pozwolą na to tacy jak ja i miliony Polaków stanowiących tutaj większość. Znakomitą większość. No, chyba że władza i do prawdziwych Polaków nie ma już zaufania, a może klasyfikuje nas w trzecim lub, nie daj Boże, w czwartym sorcie… Cholera wie, jaka jest pojemność narodowego kontenera.
Zakamuflowana niechęć do RAŚ
Autonomiści działają na moją żonę jak płachta na byka: za małpę i zegarek, za postponowanie polskiej flagi, deklaracje lojalności, za dziesiątki imponderabiliów i nieprawdopodobnie transparentne przekonania, które Szczepan Twardoch dosadnie skomasował w krótkim, trzywyrazowym zdaniu. Ale przecież nie odbiera im prawa do politycznej egzystencji, choć uważa, że zapracowali sobie, by trzymać rękę na pulsie.
Czy należy jednak nimi zastraszać 40-milionowe państwo i napuszczać Polaków z polskiego Śląska na zadufanych w sobie fantastów? Wszak i oni do rad gminnych, miejskich i na szczeblu wojewódzkim – RAŚ ma 4 radnych w Sejmiku Śląskim – zostali wybrani przez, pożal się Boże, suwerena. Jednak suweren, w tym przypadku, miał olej w głowie. W ostatnich wyborach parlamentarnych ukarał ich żółtą, a może nawet czerwoną kartką. Autonomiści startowali w ramach komitetu „Zjednoczeni dla Śląska”, któremu przewodzili, a prezent w postaci niemieckiego szyldu, zwalniającego z 5-procentowego progu wyborczego, dał Dietmar Brehmer i jego Niemiecka Wspólnota Pojednanie i Przyszłość.
Na jeden mandat wystarczyło 25 tys. głosów. To miała być bułka z masłem smarowana dodatkowo wynikami ostatniego spisu powszechnego, które wpisano na wyborcze sztandary i transparenty: 847 tys. identyfikacji śląskich, w tym 376 tys. czystych Ślązaków, reszta w konfiguracjach: Polak – Ślązak i Ślązak – Polak.
I co? Na kandydatów z autonomicznymi, niemieckimi i śląskimi rekomendacjami oddano w dwóch dużych okręgach ok. 19 tys. głosów! I po wyborczych ptokach… Na Śląsku wygrał PiS – można przypuszczać, że w jakimś stopniu głosami rodowitych Ślązaków albo nawet (niech Bóg mi to wybaczy) autonomistów. Stąd antyśląska żółć w przekazie publicznej TV wydaje się mieć głębszy, ukryty zamysł. Zakamuflowany wręcz.
Skąd w Polsce antyśląskość
Następnego dnia świętowałem w Teatrze Śląskim 88. urodziny Kazimierza Kutza, gdzie Mistrz wyłuszczył swoją myśl: „Antyśląskość wynika z tego, że obecnie rządząca partia, która, uważam, jest bolszewicka, szuka sobie wroga wewnętrznego. Żydów nie ma, a Ślązaków są setki tysięcy – dlatego to ich wybrali. Wydaje mi się, że zaraz RAŚ zostanie zlikwidowany…”.
Kutz mówi i pisze, że wszystko, co ma korzenie śląskie, uważane jest za piątą kolumnę niemiecką. Trochę przesadza, ale uczulenie to wynika z wrażliwości jego śląskiego serca. Rzuca od razu przykładem na potwierdzenie swojej tezy: ochrzczona przed dwoma laty korweta „Ślązak”, ma zostać przechrzczona na „Lech Kaczyński”, bo Ślązak kojarzy się z separatyzmem regionalnym. Drogi Jubilacie! – przyjmij serdeczności od POLITYKI i szczere zapewnienie, że w permanentnie niecne zamiary władzy wobec Ślązaków uwierzę dopiero wtedy, gdy zmieniona zostanie nazwa kiełbasy śląskiej. A gdybym się mylił – pierwszy pójdę w kamasze.
Pretekstem do śledczego reportażu był, tak mi się wydaje, wpis Gorzelika na Facebooku o polskich obozach koncentracyjnych. Powiało świętym oburzeniem. Gdyby odnosił się do obozów działających w czasie okupacji, to sam bym lidera RAŚ wezwał do szabli na udeptanej śląskiej ziemi – do krwi ostatniej. A potem powiesił za wiadomo co. Ale sprawa dotyczy obozów „po wyzwoleniu” – świadomie przyodziałem to określenie w cudzysłów, co powinno niektórych szczerze ukontentować…
Czym były te obozy w gestii UB i NKWD? Gorzelik wie swoje, ja też mam swoje przemyślenia. W 2005 r. napisałem na potrzeby książki „Zanim padły strzały” artykuł zatytułowany: „Auschwitz po Auschwitz”? – rzecz o powojennych obozach. Oto parę słów ze wstępu:
Ponura historia hitlerowskiego obozu zagłady Auschwitz–Birkenau nie zakończyła się 27 stycznia 1945 r. Po wyzwoleniu dopisano do niej kolejną tragiczną kartę. Choć nie dymiły już krematoria, to w nowej rzeczywistości obóz główny, a bardziej jego filie na Śląsku – Auschwitz posiadał ponad 40 podobozów w większości w sąsiedztwie kopalń, hut i zakładów zbrojeniowych – przez miesiące i lata pełniły jeszcze funkcje pozwalające nazwać je obozami koncentracyjnymi, obozami niewolniczej pracy, a bywało także – zagłady. W późniejszych latach zacierano ślady tej haniebnej historii po historii.
Czy stało się tak dlatego, że jeden system totalitarny zastąpił drugi ze swoim archipelagiem gułagów? A może zwyciężały wtedy nieuniknione po koszmarze wojny emocje rozliczeniowe i chęć zemsty z biblijnym przesłaniem: oko za oko?
I zakończenie:
Nie było w powojennej historii Auschwitz po Auschwitz, choć jeden zbrodniczy system totalitarny nałożył się na drugi. Nie ulega jednak wątpliwości, że na fundamentach Auschwitz postawiliśmy sobie paskudny pomnik. Żeby go zasłonić, trzeba najpierw do końca i aż do bólu odsłonić.
W tym ostatnim zdaniu tkwi zamysł wypowiedzi Gorzelika i RAŚ – odsłonić paskudną historię. Stąd wytykane przez TV doroczne „marsze na Zgodę” – do Świętochłowic, Zgody, gdzie mieścił się obóz zarządzany przez polskie komunistyczne władze. A przecież był to bez wątpienia polski komunistyczny obóz – w swym charakterze nad wyraz koncentracyjny.
TVP niewiele wie o Śląsku
„RAŚ a sprawa polska” to obraz w większości zrobiony z wycinków materiałów telewizyjnych, które szły lata wcześniej. Znalazła się więc w nim i wiernopoddańcza petycja kilku politycznych idiotów, niegdyś powiązanych z autonomistami, do Putina. Żeby skierowane na Polskę rakiety Iskander nie były wycelowane właśnie w Śląsk. Cholera, dopiero wtedy sobie uświadomiłem, że mieszkam w oku cyklonu, najbezpieczniejszym regionie kraju! Albo jakie intencje chował w zanadrzu Gorzelik i na pasku jakich służb chadza, udzielając po angielsku wywiadu stacji „Russia Today”?! Ja wiem, ty wiesz, ale czy naród wie? Śląska ziemia nie została przez Pana Boga obdarowana szczególnie obfitym poczuciem humoru, ale wówczas echo rechotu niosło się po dawnych grubach i hałdach hen, aż do nieba.
Za organ RAŚ i tych wszystkich, którzy dystansują się od Polski, uznany został kwartalnik „Fabryka Silesia”, finansowany przez samorząd wojewódzki – a autonomiści Śląskiem współrządzą, więc wszystko jasne. Miałem pełne portki, bo od czasu do czasu z „Fabryką” mam zaszczyt i przyjemność współpracować. Co będzie, jak wrzucą mnie do wspólnego kotła z autonomistami, a potem przyjdą nocą i zakręcą kurek? Żona stuka się po czole – kurek? Z czym? Sam nie wiem. Może ten, z którego cieknie moja emerytura, kto wie… Sięgam po ostatni numer poświęcony „Nowym Ślązakom”. Dziś żałuję, że dałem się w ten podejrzany projekt wciągnąć, ale już niczego się nie da w tej mierze cofnąć. Może ujmie się za mną kilka słów z eseju „Dwa brzegi tej samej rzeki”:
Właściwie nie mam problemów z identyfikacją. Szczególnie gdy o śląskich sprawach rozprawiam w Warszawie czy gdzieś w Polsce. Jestem Ślązakiem, bo mieszkam tu już 43 lata. Stoję po stronie Śląska jeszcze bardziej, kiedy moja rodzinna przestrzeń jest poniewierana, deprecjonowana pod różnymi względami, traktowana protekcjonalnie albo ekonomicznie oskubywana.
Ale przede wszystkim jestem Polakiem. Gdybym nie został w jakiś sposób zaimportowany, lecz urodził się tu właśnie – to mógłbym powiedzieć o sobie: Ślązak narodowości polskiej. Lecz moje korzenie są na Kresach Wschodnich i na Dolnym Śląsku – i jeśli ktoś wie, jakim Śląskiem jest ten Dolny (pomijając historię do 1945 r.), to wszystko zrozumie.
Z kolei w żonie Aleksandrze i córkach – Alicji i Zuzannie, tu urodzonych – śląskość nie zagnieździła się w żadnym calu ich tożsamości. Z wyjątkiem jakichś spraw administracyjnych, kiedy muszą nazwać zamieszkałe przez siebie województwo. Zupełnie nie czują śląskiego bluesa i moje zaangażowanie regionalne traktują właściwie z lekkim przymrużeniem oka. Śląskość to świat obok nich, a może nawet dalej – na drugim brzegu rzeki, której nie warto przekraczać. Bo i po co, skoro płynie „po polskiej krainie” – a więc jest po prostu polska, koniec, kropka. Mieszkańcy jednego i drugiego jej brzegu są po prostu Polakami. Rozterki z racji identyfikacji tożsamości są im obce i odległe – niczym kosmos.
Skąd to się wzięło i bierze? Bo przecież w swojej wymowie nie jest wynikiem postawy antyśląskiej. To raczej wrodzona nieśląskość. To jest trwanie w pancerzu odwiecznej polskości – teraz skumanej przyjaźnie także z europejskością – przez który śląskość się nie przebija.
I jeszcze słowo o RAŚ:
Wydawało mi się, że zdobyłem malutki przyczółek na tamtym brzegu. Że udało mi się do niego dobić, dopłynąć. Ale on raz jest, innym razem znowu go nie ma. W styczniu 1990 r. byłem w Rybniku na spotkaniu założycielskim Ruchu Autonomii Śląska. Poszło w świat, choć przekonywałem, co dalej czynię, że za Boga nie da się przedwojennej autonomii powielić. Do tego ruch, który wówczas chciał prześwietlać swoich członków do kilku śląskich pokoleń wstecz, nie ma większych szans na współczesnym polskim Śląsku. Nie przeszkadzało mi to później bronić RAŚ przed zakusami i oskarżeniami Urzędu Ochrony Państwa. Chcą chodzić po wolnym kraju i Śląsku – niech sobie chodzą. Chcą próbować – niech próbują.
Bywa jednak, że gdy chcę się wygramolić na brzeg tego ciężko zdobytego przyczółku, tylko na chwilę, żeby zaczerpnąć oddechu, to dostaję po pysku. Ktoś krzyczy do mnie, że polską flagę i lojalność wobec mojego kraju ma głęboko gdzieś… Inny chojrak każe się Polsce pier***ć, bo mu coś z narodem śląskim nie wychodzi… Najgorsze, że ta filozofia zaczyna dominować w publicznych spektaklach autonomistów. Nad ich głowami nie powiewa bynajmniej biało-czerwona. Od kogo więc chcą autonomii? Przestaję rozumieć, co się na tamtym brzegu dzieje. Wtedy mam ochotę zawrócić.
Trudna sprawa, bo rzeka ma zazwyczaj dwa brzegi. Jeden brzeg to dopiero pół rzeki. Dopiero dwa brzegi to cała rzeka.
Śląsk to trudna sprawa, więc nie powinni brać się za nią ignoranci, w tym dziennikarze śledczy z TVP. Śląskiem nie powinno się Polski straszyć, nawet jeżeli parę osób przebierze się w autonomiczne szaty i coś krzykną na swoim brzegu. Nie powinno się podśmiewać z tych, którzy grzebiąc w swojej śląskości, próbują z godek zrobić swój język, jak Kaszubi. Uda się, albo nie uda – ale próbować warto. Polska się od tego nie zawali, odwrotnie – doda sobie europejskiego blasku do biało-czerwonej. Wystarczy mieszkać i pracować na Śląsku, żeby się nie bać narracji TVP1.
O Śląsk należało zapytać takich jak ja, ale przecież nie o to chodziło w reportażu śledczym. Szło o wytropienie autonomistów… i wystawienie na dobicie. Taki był cel telewizyjnego przekazu.
RAŚ to stowarzyszenie, choć de facto jest partią regionalną. Decyzje o stowarzyszeniach rozstrzygane są na drodze sądowej. W 2009 r. Sąd Rejonowy w Opolu rozwiązał Obóz Narodowo-Radykalny, uznając jego działalność za skrajnie nacjonalistyczną i antysemicką. Wydaje mi się, że obecne sądy „nie są jeszcze gotowe” na zaspokojenie woli rządzących! Delegalizując ONR, sięgnięto do art. 13 konstytucji i do wcześniejszych karnych wyroków skazujących jego członków. Do wymazania RAŚ potrzebny byłby, w moim przekonaniu, art. 127 kk (zamach na byt RP, w tym oderwaniem części obszaru) – nie wyobrażam sobie, aby można było go nagiąć do obecnej rzeczywistości.