W całej Polsce pachnie trocinami. Władza, zaskoczona – i skalą rzezi drzew, i rozmiarem społecznego sprzeciwu – próbuje się wycofać z absurdalnej nowelizacji prawa dotyczącej ochrony przyrody. Trudno jej się zapewne przyznać, że Sejm, a właściwie grupa posłów zgromadzona w Sali Kolumnowej w grudniu 2016 r. przyjęła po nocy bezmyślne ustawy. Toteż Jarosław Kaczyński, korzystając z roli „konstruktywnego opozycjonisty”, w jakiej sam się obsadził, ogłosił, że za wszystkim musiało stać jakieś tajemnicze lobby i to jest powód, dla którego trzeba znów zmienić prawo.
Sprawę odłożono na kolejne posiedzenie Sejmu, zatem polska masakra piłą mechaniczną trwa. Z jednej strony część naszych rodaków tnie, co tam im przy domach wyrosło, jak się wydaje, dla samej radości cięcia. W poczuciu wolności (i świętego prawa własności – jak bałamutnie uzasadniano ustawę), a w istocie samowoli, czynią sobie poddanym przynajmniej ten kawałek ziemi, który do nich należy. Firmy specjalizujące się w wycince nie nadążają z zamówieniami. – Przykro mi to mówić, ale jest to kwestia niedojrzałości – konstatuje dr Piotr Tyszko-Chmielowiec, dyrektor Instytutu Drzewa, jedynej instytucji w Polsce, która kształci certyfikowanych kontrolerów drzew. – Wielu z nas wciąż jest na etapie walki z przyrodą, jak archaiczny rolnik, który własnymi pazurami musi wydrapać każdy metr ziemi pod uprawę.
Z drugiej strony warkot pił obudził kolejną falę obywatelskości. Mamy znów do czynienia z czymś, co przypomina protest Czarnych Parasolek: ludzie nie mogą spać spokojnie, skrzykują się przez internet, wychodzą na ulice, pikietują.
Ryk nie daje spać
Dojmujący warkot mieszkańcy poznańskiego osiedla Tysiąclecia usłyszeli z samego rana.