O zmianach patronów ulic w polskich miastach pisać się już od dawna odechciewa. Najwyraźniej przyjąć trzeba, iż istnieje w Rzeczpospolitej mniejszość rozumiejąca ciągłość i skomplikowaną różnorodność dziejów oraz niedouczona fanatyczna masa postrzegająca przeszłość jako plastelinę, z której lepić można dowolnych złoczyńców, bohaterów i „rekonstrukcje dziejowe”.
Ostatnio w Łodzi padło na Franklina Delano Roosevelta. Tego bym akurat nie bronił, gdyż i ortografia nazwiska skomplikowana, i łatwo pomylić z innym Rooseveltem, też prezydentem USA. Polakom zresztą w żaden sposób Franklin Delano życzliwy nie był. Już w 1942 r. zwierzył się Wiaczesławowi Mołotowowi, że go ziemie polskie nie interesują, a swojemu sekretarzowi stanu Adolphowi Berle’owi, że nie będzie się „sprzeciwiał przejęciu przez Rosjan spornych terytoriów; mogą wziąć republiki nadbałtyckie i wschodnią Polskę”. W trakcie powstania warszawskiego odbył dziesięć konferencji prasowych, a w żadnej z nich nie zająknął się nawet o stojącej w ogniu polskiej stolicy.
Ostrzegałbym również przed zastępowaniem go przez Ronalda Reagana, który w swojej rozgrywce ze Związkiem Radzieckim Polskę traktował najzupełniej instrumentalnie. Nie ma co natomiast kwestionować placu Thomasa Woodrowa Wilsona, który to mąż stanu w trzynastym ze swoich czternastu punktów życzył sobie niepodległej Polski z dostępem do morza, choć o jej granice już się nie troszczył. Harry Truman był niewątpliwie współautorem „zimnej wojny”, ale Mikołajczyka popędził z całkowitym brakiem zainteresowania dla wewnętrznych spraw w Polsce. Oto kwestia samych prezydentów Stanów Zjednoczonych i już taki galimatias.