Dramatyczne wydarzenia we wrocławskim komisariacie przy ul. Trzemeskiej wiele mówią o warunkach pracy polskich policjantów. Nie są one łatwe choćby z powodu naszpikowania komisariatów kamerami. Nic dziwnego, że na Trzemeskiej zatrzymanych przesłuchiwano w toalecie – jedynym miejscu nieobjętym monitoringiem (który, jak się okazało, i tak nie działał). Z tym że podczas przesłuchań niewiele było widać, bo jak jeden z policjantów wyjaśnił reporterowi „Gazety Wyborczej”: „W tym kiblu prawie nigdy nie ma światła. To jest policja. Jak żarówka się przepali, to i pół roku nikt się nie ruszy, by ją wymienić”.
Z dowcipów o milicjantach wiadomo, że w Peerelu wkręcenie żarówki wymagało współdziałania aż trzech funkcjonariuszy: jeden stawał na stole, trzymając w dłoni żarówkę, dwóch pozostałych kręciło stołem. Dzisiaj do wkręcenia żarówki nie ma ani jednego chętnego, dlatego w toaletach trzeba przesłuchiwać po ciemku i trudno się dziwić, że pracujący w takich warunkach funkcjonariusze stają się agresywni. Potwierdza to nie tylko przypadek wrocławski, ale i raport rzecznika praw obywatelskich, z którego wynika, że do znęcania się nad zatrzymanymi dochodzi w komisariatach regularnie, a najczęstszymi metodami są: podduszanie, bicie pałką po piętach i kopanie w krocze.
Należy docenić, że mimo ciemności w toaletach policja nadal zatrzymuje i przesłuchuje, choć często nie te osoby, co trzeba. Jeśli idzie o dramat na Trzemeskiej, należy też docenić wysiłek prokuratury, która sprawę bada od roku i zapewnia, że jest zdeterminowana badać ją przez kolejne lata, aż zbierze wszystkie dowody potrzebne do postawienia zarzutów winnym.