Kiedyś nie było w Polsce feminizmu. W tych pięknych czasach porządny mężczyzna z łezką w oku myślał o porządnej kobiecie, co to mu poda obiad i dziecię do ucałowania. On ją pochwali, przytuli i obdarzy kwiatkiem. Ta z wdzięczności nocą mu się „odda”, a on się „wykaże”. Rano ze śniadaniem w teczce on ruszy do pracy, a ona w pokorze czekać będzie na łup wypłaty. Jeszcze kilka lat temu pewien dziekan zaproponował mi zastąpienie jednej koleżanki przy jakichś obowiązkach, tak to ujmując: bo to wprawdzie prowadzi tu koleżanka XY, ale wie pan, że z koleżankami to my wolimy się kolegować w łóżku, a nie na wydziale. Bardzo krotochwilne to było.
Nigdy nie byłem tak zaangażowany w tradycyjne wartości, jak obficie praktykujący pan dziekan, niemniej jednak nieobce były mi ckliwe landszafty i scenki rodzajowe, obrazujące „naturalny podział ról” i „harmonię płci”, w dziwny sposób wiążące się jakoś z tym, że autonomii i pieniędzy do dyspozycji zawsze pozostawało więcej po stronie silniejszego. Z czasem jednak posłuchałem tego i owego, poczytałem to i owo, a przede wszystkim poznałem kilka mądrych osób płci obojga i dziś już samemu nie mogę się nadziwić swojej ślepocie. Ślepocie na urok równości mianowicie. Czymże jest być kochanym przez osobę, nad którą ma się władzę? Ile warta jest przyjaźń połączona z zależnością? A jak się kocha kogoś, kogo uważa się za gatunek słabszy i niegodny udziału w rzeczach najważniejszych? Wszystko to mierne i ułomne w porównaniu z miłością, przyjaźnią i koleżeństwem ludzi równych. Tylko jak uznać za równe sobie coś, co pragnie się zdobyć, zawłaszczyć, zdominować?
By uleczyć się z mizoginii, trzeba najpierw „zdeseksualizować” kobietę. Dopóki się tego nie przećwiczy, nie zobaczy się w kobiecie człowieka.