Prawdopodobnie powstanie nowa „mafia reprywatyzacyjna”: zarabiająca już nie na kupnie roszczeń, ale na procencie od załatwianych rekompensat. – Ta ustawa to typowy przykład loi spectacle, czyli prawa-teatru. Akcja na scenie maskuje to, co napisał autor – ocenia prof. Ewa Łętowska.
Przesłanie ustawy jest szlachetne: rekompensowanie krzywd ludziom wyzutym przez komunistów z własności. Prawdziwe intencje? Zna je tylko PiS. Ale prawo do rekompensaty może się okazać wirtualne. Można powiedzieć: i dobrze, bo zaoszczędzimy pieniądze, które trzeba by wydać na rekompensaty. A reprywatyzacja powoduje straty społeczne i krzywdy. Ale po 1989 r. rozumowano dokładnie odwrotnie: że krzywdy stworzyła nacjonalizacja, a reprywatyzacja ma je wyrównać. Zawsze jest czyjaś krzywda. Teraz doszliśmy do momentu, w którym za mniejszą krzywdę uważamy tę wyrządzoną właścicielom.
Peerelowskie ustawy nacjonalizacyjne uchwalano tuż po wojnie, budując na gruzach kraju i państwa nowy ustrój. Były pisane przez przedwojennych, niezłych prawników. Dekret Bieruta przewidywał odszkodowania za przejmowane mienie. Tyle że tego nie wykonywano. Także w obecnej konstytucji jest przepis o wywłaszczaniu na ważne cele publiczne za godziwym odszkodowaniem, więc wywłaszczanie to nie był tylko eksces komunistów. Ich ekscesem była nacjonalizacja przemysłu i ziemi. Ale nacjonalizacji przemysłu projekt PiS akurat nie planuje rekompensować.
PRL nagminnie łamała własne prawo nacjonalizacyjne: państwo przejmowało majątki niepodlegające nacjonalizacji albo nie dawało obiecanych odszkodowań. Stało się to dodatkowym powodem powstania roszczeń reprywatyzacyjnych.
Ale reprywatyzacji mogło w ogóle nie być. Trybunał w Strasburgu oceniał szereg ustaw reprywatyzacyjnych uchwalanych w krajach byłego bloku socjalistycznego i stwierdzał, że państwa mają swobodę w regulowaniu tych spraw.