Niechaj każdy robi to, co umie robić najlepiej. Filozof umie rozważać i nic więcej. Dlatego na pamiątkę ofiary życia, złożonej przez Piotra w imieniu wielu, także w moim imieniu, by własną krwią oskarżyć autorytarny rząd, niszczący dorobek ćwierćwiecza polskiej demokracji, skreśliłem tę skromną medytację.
Przypadek Piotra stawia nas w nieoczywistej sytuacji. Budzi w nas sprzeczne uczucia i zawstydza, bo nie znajdujemy łatwego sposobu, aby rozwikłać dysonans emocjonalny i moralny, w który nas wprowadza. Jest przez to wyjątkowy i wymaga czujnego i szczerego przemyślenia. A nie jest to łatwe, zwłaszcza że w sferze publicznych norm i wartości panuje dziś pewien nieład, właściwy okresom przejściowym.
W moralności publicznej zaszły bowiem ostatnio wielkie zmiany. Niebywały wzrost autorytetu medycyny i wartości przypisywanej ratowaniu i przedłużaniu życia przez lekarzy, a w większym jeszcze stopniu demokratyczny pacyfizm oraz ruch na rzecz praw człowieka, wyrastający z traum wojen światowych i wojny wietnamskiej, uczyniły przemoc złem absolutnym, zaś unikanie przemocy, wraz z jej najbardziej radykalną konsekwencją – śmiercią człowieka – bezwzględnym nakazem. Afirmacja życia i jego przedłużania, spotykając się z radykalną niezgodą na śmierć, dały nam w rezultacie nową, nieznaną wcześniej normę: śmierci unikaj za wszelką cenę i nie życz jej nikomu.
Kto mówi „tak” śmierci (nawet swojej), przywołuje jej złowrogie widmo, sprowadzając poczucie zagrożenia na całą odrzucającą śmierć wspólnotę. I chociaż szacunek dla ludzkiej autonomii oraz nakaz współczucia definitywnie odebrał nam niekwestionowane do niedawna prawo do potępiania samobójców, to już solidaryzowanie się z czyimś samobójstwem uchodzi za wspólnictwo i naruszenie zakazu afirmacji śmierci.