Kiedy wybuchła wojna, miałem półtora roku. Od pewnego czasu mieszkaliśmy w Stanisławowie, gdzie mój ojciec, Bernard, po studiach we Francji, pracował jako agronom w przedsiębiorstwie zieleni miejskiej, specjalność kwiaty. Matka, Izabela, była pielęgniarką. Niedawno pewna bardzo miła i dobra pani, która pracuje w Muzeum Historii Warszawy i robiła kwerendę przedwojennej prasy lwowskiej, trafiła na wzmianki o moim ojcu, dotyczące jego działalności zawodowej i społecznej. Był to dla mnie piękny prezent i poświadczenie tego, co zawsze wiedziałem z opowiadań, ale dowodów na piśmie nie miałem.
20 września 1939 r. do Stanisławowa wkroczyła Armia Czerwona, a po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, w czerwcu 1941 r., w mieście pojawiły się najpierw oddziały węgierskie. Wkroczyli, a właściwie wjechali na rowerach, w swoich charakterystycznych czakach z pióropuszem. Ukraińcy natomiast wywiesili swoje flagi żółto-niebieskie. Węgrzy przetrwali do sierpnia, kiedy nadeszło gestapo. Gdzieś w tym okresie rodzice zdecydowali się przedostać do rodziny w Częstochowie. Doszli do wniosku, że z małym dzieckiem nie mają szans, dla mojego bezpieczeństwa lepiej będzie, jeżeli zostanę w ukryciu, najlepiej w okolicach Częstochowy. Wziął to na siebie przyjaciel domu, pan Gustaw Godek (w czasie wojny zdobył papiery na nazwisko Tadeusz Płoński), który miał tzw. dobry wygląd i z narażeniem życia pilotował mnie, zanim sam nie trafił do getta, skąd uciekł i dotarł do siostry, Krystyny Godek, która mieszkała w Warszawie na Nowym Świecie 10 m. 7. Przez nią nawiązał kontakt z moimi rodzicami, wynajdywał kryjówki, umieszczał mnie w kolejnych miejscach, finansował ukrywanie. (Jego siostra była związana z zamożną łódzką rodziną Gayerów).
Z pierwszych lat ukrywania pamiętam, a właściwie został mi przypomniany, pewien epizod.