Nie wiem, czy Donald Tusk wróci do krajowej polityki. Mnóstwo jego znajomych uważa, że były premier takich planów nie snuje, ale gdyby jednak chciał w naszym kotle trochę zamieszać, to najłatwiej byłoby to zrobić w maju 2019 roku, gdy odbędą się wybory do Parlamentu Europejskiego. Wyobraźmy sobie, że Tusk skraca o niecały rok ostatnią kadencję w Brukseli i tworzy własną listę wyborczą. A jest to kampania zdecydowanie najprostsza ze wszystkich.
Po pierwsze – tania. Któraś z niezliczonych mutacji partii Janusza Korwin-Mikkego wydała w 2014 roku raptem 600 tys. zł i weszła do europarlamentu. Nawet nasi giganci, jak PiS i PO, poświęcają na eurowybory stosunkowo małe kwoty, o kilkanaście milionów mniej niż na parlamentarne.
Po drugie – nie trzeba zakładać partii i mieć setek kandydatów. Wystarczy utworzyć komitet wyborczy wyborców i mieć 129 osób do obsadzenia list w 13 okręgach (osobą nr 130 byłby Tusk).
Po trzecie – łatwo o mandat. Wybory przyciągają 20–25 proc. wyborców, co sprawia, że próg wyborczy wyznacza niecałe 400 tys. głosów. W 2009 roku sama Danuta Hübner zdobyła w Warszawie 311 tys. głosów, a Jerzy Buzek na Śląsku – 393 tys. Tusk, wciąż bardzo popularny w elektoracie opozycyjnym, śmiało mógłby liczyć na porównywalne wyniki; w zasadzie w pojedynkę zapewniłby swojej liście przekroczenie progu. Ordynacja jest (na razie) superproporcjonalna; w 2004 roku 5,33 proc. głosów dało SdPl trzy mandaty. UW – z Bronisławem Geremkiem w Warszawie – zdobyła wówczas 7,33 proc. głosów i cztery mandaty.
Po czwarte – mandat daje immunitet.
Po piąte – taki ruch byłby w stylu Tuska. Myślę, że dawałby mu frajdę. Kogo PO wystawiłaby przeciw niemu w Warszawie?
Po szóste – Tusk niczego by sobie (w Polsce) tym ruchem nie blokował; wręcz przeciwnie, miałby mocną kartę przetargową przed wyborami do Sejmu i kampanią prezydencką.