W 2011 r. Andrzej Stasiuk opublikował w „Tygodniku Powszechnym” poruszający esej o polskiej „radiomaryjnej” wsi. Nosił tytuł „Bóg z radia”. Ostatnio, na fali polsko-żydowskiego rozpamiętywania, pojawiło się kilka innych tekstów o wiejskiej dzikości, biedzie i ciemnocie, z których rodziła się niegdyś tępa, bezmyślna przemoc. Coś we mnie protestuje, gdy to czytam. Chciałbym się z tym zmierzyć – z trudną prawdą i z własnymi przesądami. A zwłaszcza z ukrytym w dyskursie dzikości przewrotnym usprawiedliwieniem zbrodni.
Dla Stasiuka głęboka prowincja to tandetowisko, zaćma z blachy, plastiku i kolorów jadowitych jak szerszenie. Piękny ten jego turpizm. I piękna norwidowska wieszczba. Odarta ze swej poetyki, stanie przed nami w postaci ryzykownej diagnozy społecznej, z historiozoficzno-teologicznym podtekstem. Otóż polska wieś cierpi od gnuśności i otępienia. Toksyczna religia i historyczna trauma uczyniły z niej etyczną pustynię, z której można albo uciec do miasta, albo tkwić tam beznadziejnie, pośród strachów i mar, które zrodzone w wyobraźni przegranych frustratów, nieznających i nienawidzących świata, zamieniają się w brutalne przesądy, zachwaszczające umysł i sumienie człowieka prostego. W moralnym upodleniu, w horyzoncie tak ciasnym, że mieszczą się w nim już tylko tandetne dobra materialne, można dożywać, stojąc w kościele „ze zmiętą bejsbolówką w garści” albo budować we własnej zagrodzie małe księstwo, znosząc z supermarketów odpryski miejskiego dobrobytu. Wiejscy ludzie instynktownie odrzucają swą chłopskość, lecz kultura miasta wciąż jest dla nich niepojęta i obca. Rozumieją tylko jej materialną stronę. Wycinają i koszą, aby pozbyć się swej chłopskości, odreagować frustrację i zaznaczyć władzę na swej ziemi.