Do kogo pójdziemy, aby dowiedzieć się, skąd wziął się świat? Przecież nie do rabina! Pójdziemy do fizyka. On to poznał tajemnicę Początku. Powiada, żeśmy ledwie pyłkiem w niezmierzonym kosmosie, bez początku ani końca. Że wszystko, z czasem i przestrzenią, „zaczęło się” od Wielkiego Bum, a potem było już tylko gorzej – gazy, mgławice, galaktyki, supernowe i czarne dziury… A pędzi to jak oszalałe, wydzierając nicości 13,5 mld lat świetlnych. Do tego materia ciemna i antymateria. I być może nieprzeliczone „inne wszechświaty”, do których przechodzi się przez czarne tunele w czarnych dziurach. Gwiaździska wielkie jak cały Układ Słoneczny wybuchają, tryliony ziemiopodobnych planet szaleją, bozony buzują, odziaływania, silne i słabe, oddziałują, a grawitacja się, skubana, kwantuje. Przestrzeń się zakrzywia, czas płynie tak i siak, fale się uginają, reakcje jądrowe reagują, a tło promieniuje, promieniuje. Żyć, nie umierać!
Bardzo mi miło, że tak dużo wiem. Tylko nie mogę spamiętać, czy tych galaktyk to jest trylion czy może kwadrylion, a w każdej gwiazdek raczej bilion czy może sto miliardów. Bo mi to dziwnie jakoś obojętne. Co z tego, że sekstylion czegoś tam? Skoro już raz mi powiedzieli, że nie jestem pępkiem świata, a wszechświat to kamieni kupa, to cóż mnie on więcej obchodzi? Duch się z tego wszystkiego i tak wyprowadził. Przyszło mu zamieszkać w zwierzęcych mózgach na kwintylionach planet z płynącą wodą. Reszta już tylko „podlega prawom przyrody”. A jako że słońca i komety wyglądają na zbyt głupie, by same te prawa miały dyktować, to pewnie jest jakiś Wielki Duch, co je wymyślił. Dlatego fizyk może prosto z instytutu udać się do kościoła. Już Kant go uspokoił, że można, a Jan Paweł II potwierdził.
Och, nie żebym nie doceniał fizyki i nie rozumiał, że nic nie rozumiem!