Anna Maria Anders wyznała niedawno w „Super Expressie”, że ma poczucie ogromnej niesprawiedliwości. „Przykre, że politycy, w tym liderzy opozycji, którzy doskonale rozumieją, co robię, poszli w czysty populizm”. Chodzi o te 611 tys. zł, które od 2016 r., odkąd została pełnomocniczką rządu do spraw dialogu międzynarodowego, poszło z budżetu na jej służbowe podróże. Próbowała gasić ten pożar benzyną, wyjaśniając, że ze względu na wiek (ma 67 lat) nie będzie latać klasą ekonomiczną. Lubi pracować w samolocie, obkłada się papierami, potrzebuje sporo miejsca i spokoju.
Media spekulowały, że wylatała publiczne pieniądze na podróże do domu, do Bostonu, a posłowie zaczęli zasypywać Kancelarię Premiera interpelacjami: co załatwiła? Z kim się spotkała? Po co to wszystko? – Ona nie ma świadomości, że Polacy to nie Amerykanie i taka kasa robi na nas wrażenie, a polski senator nie ma takiego poważania jak amerykański – mówi jeden z senatorów PiS.
Podobno również prezes Kaczyński, na którego ochronę partia wydaje 135 tys. zł miesięcznie (!), polecił ukrócić te ponad ponadprzeciętne wydatki na dialog Anny Marii Anders. Ją bardziej niż te ataki irytuje to, że PiS jej nie broni. Pod koniec kwietnia na Walny Zjazd Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej do Bostonu też poleciała klasą biznes, ale za swoje pieniądze. Szef KPRM Michał Dworczyk nie chciał kupić jej biletów, bo choć jako sekretarz stanu w KPRM była tam służbowo, to jednak za blisko domu. – Może to i jest trochę populistyczne, ale po co znów tabloidy mają się rozpisywać, że lata do siebie za nasze – słyszymy w KPRM. No właśnie, gdzie Anna Maria Anders jest u siebie?
Nawet jej samej trudno powiedzieć.