Jakiś czas temu można było oglądać na ekranach telewizorów najwyższą władzę czytającą szerokiej publiczności fragmenty „Quo vadis” noblisty Sienkiewicza.
Za głową państwa poszła cała niemal rządząca elita, cytując i odwołując się do klasyków na lewo i prawo. Rzecz sama w sobie godna pochwały i sympatycznej, choć raczej złudnej nadziei, że skorupki kulturą nasiąkają za młodu. Dlaczego złudnej? Dlatego, że jak się okazuje, sami wychowawcy narodu zgoła nie nasiąknęli. Premier Mateusz Morawiecki stwierdza z rozbrajającą szczerością, że lubi sięgnąć w przemówieniach do przykładów z historii i literatury. I znowu: szlachetna to ciągotka. Tylko... rezultaty żałosne. A to pierwszy minister nie rozumie łacińskiej sentencji, a to wydaje mu się, że w 1968 r. Polska nie istniała, a to czuje się spadkobiercą idei jagiellońskiej, Lwowa nie odbierając i nie przyjmując uchodźców w imię jednolicie polskiego i katolickiego państwa.
Tyle że w dziedzinie historii pobierał on jeszcze podobno jakieś nauki. Katastrofa zaczyna się, gdy dochodzi do literatury. Wrogiem numer jeden premiera wydaje się Jan Kochanowski. Co cytat, to kulą w płot – fraszki się mylą albo kompilują. W sumie mógłby deklamować: „Szlachetne zdrowie, wielkieś mi uczyniło pustki w domu moim, więc siądź pod mym liściem, a odpoczni sobie!”. Chociaż właściwie jeszcze gorzej z Bolesławem Prusem. Dowiedzieliśmy się ostatnio, że Julian Ochocki za pieniądze Wokulskiego usiłował wynaleźć metal lżejszy od powietrza. Do tego jeszcze wmieszał się Morawieckiemu Suzin, ale tu już nic nie można było zrozumieć, jak i całej polskiej polityki w odniesieniu do Rosji.
Skoro wolno premierowi, cóż wspominać o niżej stojących figurach. Oto poseł (za czasów komuny prokurator) Piotrowicz odczytuje wyborcom na spotkaniach dokument, bardzo jego autentyczność podkreśla – opinię carycy Katarzyny II, rdzennej Niemki – co podkreśla także, o Polsce.