Niektórzy, jeszcze niedawno zagorzali fani Jarosława Kaczyńskiego mówią publicznie, że dałoby się wprowadzić socjalne i ekonomiczne zmiany bez demontażu demokratycznego ustroju. Nawet niektórzy hierarchowie Kościoła zaczęli zgłaszać wątpliwości, doradzać rządzącym, by się co nieco zmitygowali. Jadwiga Staniszkis, Ludwik Dorn czy Ryszard Bugaj przyznali, że głosowali na Andrzeja Dudę i teraz tego żałują. Co prawda ci wnikliwi zdawałoby się analitycy polityczni okazali się mniej przewidujący od milionów zwykłych wyborców, którzy przejrzeli Dudę jeszcze na długo przed wyborami w 2015 r. i na niego nie zagłosowali. Ale pokazuje to proces pozbywania się złudzeń, który – zdaje się – nabiera przyspieszenia.
Koszty pisowskich ustrojowych „reform” nagle wydają się tak wysokie, że może już nie wystarczać 500 plus, aby je wizerunkowo zrównoważyć. Koniunktura dla PiS się pogarsza, bo protest społeczny, nawet jeśli nie daje żadnych realnych efektów, przybrał charakter oporu stałego, uporczywego, przechowującego potencjał masowej siły, która może się w sprzyjających okolicznościach ujawnić na podobieństwo manifestacji sprzed roku i wcześniej. A nawet, czego panicznie obawiają się prawicowi publicyści „jakiegoś Majdanu”.
Ten opór polityczny, w obronie konstytucji, wspomagany jest coraz silniej przez protesty branżowe, związkowe, środowiskowe, które są dowodem na utrzymujące się lub zrodzone już za nowej władzy frustracje społeczne, niesprawiedliwości i niewydolności. Ledwie skończył się protest niepełnosprawnych, a już rozpoczął się pielęgniarek i ratowników, przypomnieli o sobie lekarze rezydenci, o swoje zaczęli upominać się policjanci, do boju szykuje się edukacja, pretensje zgłaszają rolnicy (nie mylić z ludnością wiejską). W tych protestach przewagę zachowują oczywiście racje bytowe, pieniężne, ale ich skumulowany sens jest także polityczny i czasami jako taki właśnie artykułowany.