Jednym ze złudzeń pana prezydenta Dudy (premier idzie tu w jego ślady) jest przekonanie, że jest wybitnym oratorem. Oczywiście, jeśli przyjmiemy za Augustem von Platenem: „Tylko coś mówić i nic nie powiedzieć – Było największym zawsze mówców darem”, to coś jest na rzeczy, chociaż – oddajmy głos rodzimemu tym razem poecie Juliuszowi Słowackiemu – „Trochę w tej mowie niegramatycznościów”.
Ostatnio niespecjalnie udało się 15 sierpnia. A miało być tak pięknie. Kiedy dochodziło do „czerwonej zarazy” uśmiechnięta twarz prezydenta tężała i robiła się niemal groźna. Mówił Cyceron: „Mówcy nie przystoi się gniewać”. Tymczasem Duda jawił się naprawdę obrażonym na Tuchaczewskiego. Można sądzić, że w ogóle nie lubi zaczynających się na „Tu” – Tusk, Turowicz, Tupolew, Tuwim (pisał o Stalinie i tłumaczył ruskich), ciekawe, jak tam z Tutenchamonem? Poza akcentami epidemiologicznymi dowiedzieliśmy się o polskich (w jakiej mierze naszych?) zwycięstwach pod Wiedniem, Grunwaldem, Monte Cassino i tysiącach innych wiktorii bez nazwiska. Wynikało z tego jasno, że powinniśmy się zbroić, kochać wojsko, a najpiękniejszymi chwilami w życiu radować się, kiedy ułan z konia spadnie, koledzy go stratują, a za jego młode lata grają mu trąby tra-ta-ta-ta (słowa i muzykę napisał Władysław Tarnowski, hrabia, który w zrywach narodowych udziału nie brał i na wszelki wypadek dał drapaka do Ameryki).
Po przemówieniu przemaszerowali Wisłostradą przebierańcy z wynalezioną na tę okazję piechotą husarską w pierwszym szeregu. Wojsko szczerzyło lufy przedpotopowych czołgów, a przebierańcy, jak harcerzyki Macierewicza, co kto miał – pały i dzidy. I drżał świat na widok polskiej potęgi, a patriotyczne dreszcze trzęsły gapiów zgromadzonych pod skarpą wiślaną.