Filozof ma być mądry. Tyle że nie do końca. Wszak on tylko mądrość „umiłował” i wiecznie do niej dąży. Dąży, lecz nie osiąga. Ten kokieteryjny, uwodzicielski dyskurs wymyślił ponoć Pitagoras (razem ze słowem „filozofia” – „umiłowanie mądrości”), a szeroko posługiwał się nim Sokrates z Platonem. Dowcip polega na tym, że ów dążący do mądrości, lecz jeszcze nie mądry przecież, filozof zawsze może wykręcić się sianem i uchylić od jasnych deklaracji, a jednocześnie – jako nieustająco zbliżający się do mądrości – uważany jest mimo wszystko za mądrzejszego od innych. Skoro bowiem dokłada starań, to pewnie jakiś, przynajmniej połowiczny, rezultat osiąga.
I tak to od czasów Sokratesa aż do dziś niektórzy filozofowie unikają odpowiedzialności za swe przekonania i niejednoznaczne najczęściej słowa, a to właśnie pod pretekstem swej „jeszcze nie mądrości”, czerpiąc jednocześnie korzyści ze swej osobnej i wyjątkowej pozycji „zaocznych autorytetów”. A w dodatku zgarniają premię naszego uznania z powodu swej roztropności i powściągliwości w wyrażaniu przekonań. Oto, jak przekuwamy oportunizm w cnotę!
To wszystko razem jest nieuczciwe. Między innymi z tego powodu mam sceptyczny stosunek do mędrców i tego, co filozofowie oraz opinia publiczna nazywają mądrością. Trzeba tę mądrość (bez cudzysłowu) trochę zdekonstruować. Z pożytkiem dla samych filozofów. Nie tych nadętych (tych już nic nie uratuje), lecz dla tych ostentacyjnie i podejrzanie nienadętych. Dla zatroskanych o świat wschodnioeuropejskich panów pod krawatem i dla anglosaskich luzaków w sweterkach. Dla mnie samego zresztą też – bo i ja czasem korzystam z fałszywego nimbu. Ustrzec się trudno.
Chciałbym oto być niemądry, a dokładnie nie-mądry (filozofowie używają takiej kreski jako skrótu słów „inny niż”).