Jak na szumne zapowiedzi, szaleństwa nie było. Samorządowa Konwencja PiS miała ujawnić strategię partii nie tylko na nadchodzące wybory lokalne, ale i na kolejne trzy kampanie. Do warszawskiej hali wystawienniczej przybył i w niej „przebywał” (tu uwaga dla lizusów z Solidarności, gdyby chcieli tam wmurować tablicę) sam Jarosław Kaczyński. Po dłuższej chorobowej nieobecności prezesa to miał być jego benefis. Ale „wielkie, programowe” wystąpienie okazało się niedługim, raczej bladym i przewidywalnym zestawem partyjnych ogólników: że „opozycja atakuje nas z zewnątrz i od wewnątrz, a właściwie nie nas, ale po prostu Polskę”; że „Polacy chcą być w Unii, jednak to nie znaczy, że mamy się zarażać społecznymi chorobami Zachodu”. I może najważniejsza, zważywszy na okoliczności, deklaracja, że co prawda „doceniamy samorządy”, ale nie chcemy takich, „które będą warczały na rząd”.
Rozwinięcie myśli, że tylko samorządy mające „dobrych gospodarzy” dostaną wsparcie z budżetu państwa, a te z „niedobrymi” nie dostaną, prezes pozostawił premierowi Mateuszowi Morawieckiemu. To Morawiecki był bowiem współcentralną postacią konwencji (jedyne skandowane imiona to Jarosław! i Mateusz!). Jarosław Kaczyński, najwyraźniej jak to możliwe, wskazał na Morawieckiego jako na faktycznego lidera kampanii, operacyjnego szefa zarządu partyjnej korporacji, sam stawiając się w roli prezesa rady nadzorczej.
Nowy plan Morawieckiego opozycja od razu nazwała szantażem korupcyjnym. I rzeczywiście, chyba nigdy w historii polskich wyborów (ostatnio mnóstwo rzeczy zdarza się nam po raz pierwszy) rządzący nie wysyłali do wyborców tak jawnego sygnału-ostrzeżenia, że jeśli źle wybiorą, to zostaną finansowo ukarani.