Jedno zdjęcie, wiadomo które, zniweczyło amerykańską wizytę prezydenta Dudy. Oczywiście podpisał on z Trumpem deklarację współpracy, atmosfera zapewne była dobra, ale cała przyjemność przepadła. Bo deklaracja Duda-Trump nie miała zmienić świata, liczył się – jak zwykle – efekt wewnętrzny. Polski prezydent chciał udowodnić swoją pozycję, a PiS miał pokazać, że informacje o politycznym osamotnieniu tej formacji są nieprawdziwe. Że w Europie to różnie bywa, bo kontynent jest ogólnie lewacki, ale stara dobra Ameryka trzyma z PiS. Dlatego fotografia Dudy, stojącego przy podpisywaniu dokumentu, była tak bolesna – bo uderzyła w ten prawdziwy, wizerunkowy wymiar wizyty.
PiS od dawna prowadzi swoją politykę zagraniczną jako część lokalnego przedstawienia. W Polsce obóz władzy ma do dyspozycji wiele instrumentów: budżet państwa, media publiczne, resorty siłowe, wymiar sprawiedliwości itd. Na zewnątrz jednak szyje z niczego. Jest to o tyle groźne, że kiedy brakuje realnej polityki zagranicznej, powstaje ta fantomowa, wyobrażeniowa, stworzona z „narracji” i iluzji. W sferze, w której zabiegi każdego państwa powinny być prowadzone z największą powagą, bo dotyczą elementarnych interesów, pozycji kraju i jego bezpieczeństwa, PiS ma najsłabszą flankę. Tam nie działa 500 plus.
Rządzący politycy, tak w kraju słuchani i podziwiani, na zewnątrz są kompletnie bezradni, jak amatorzy próbujący udawać cwaniaków. Dlatego także tam robią to, co im najlepiej wychodzi – walczą z polską opozycją. Podczas kampanii wyborczej w USA zwalczali Hillary Clinton, bo im się kojarzyła z Obamą, a Obama z Komorowskim. Walczą z urzędnikami brukselskimi, ponieważ ci ulegają podszeptom Platformy Obywatelskiej. Chcieli utrącić Tuska z jego europejskiej funkcji – za Smoleńsk i całą resztę.