Wojciech Smarzowski coraz wyraźniej wchodzi w rolę, jaką w polskiej kulturze przez parę dekad odgrywał Andrzej Wajda. To, oczywiście, inne kino, korzystające z innej techniki i estetyki, Smarzowski był od pierwszych filmów nieporównanie bardziej brutalny, dosadny, sarkastyczny, ale im starszy, tym bardziej staje się podobny do Mistrza, tworzy, z filmu na film, jakąś współczesną, osobistą wersję „kina moralnego niepokoju”. Nikt tak jak on nie potrafi dziś wtykać palca w różne bolesne miejsca polskości. Trudno się dziwić, że po premierze „Kleru” pojawiły się porównania sięgające aż legendarnego „Człowieka z marmuru”, który przed ponad 40 laty wstrząsnął fasadą komunistycznej władzy. Nie przesadzając z porównaniami i oczekiwaniami, podczas seansów „Kleru” starsze pokolenia odnajdują coś z tamtej atmosfery kinowej milczącej manifestacji politycznej.
Utwierdzają w tym łudząco podobne do niegdysiejszych reakcje władzy i jej mediów, że „Kler” to marny pamflet, film nakręcony z pobudek politycznych i światopoglądowych, a sam reżyser – jak publicznie stwierdził ważny poseł PiS – po raz kolejny udowodnił, że „nie lubi Polski i Polaków”. Według wyszukanej terminologii prezesa Kaczyńskiego byłby to więc następny przypadek mnożącej się „ojkofobii” (czyli wykrytej już wcześniej u sędziów nienawiści do własnego narodu). Różni przedstawiciele obozu władzy wezwali do bojkotu filmu, a redaktor „Gazety Polskiej” pozwolił sobie nawet na przywołanie hasła z czasów hitlerowskiej okupacji „tylko świnie siedzą w kinie” (liczebność trzody już w pierwszy weekend zbliżyła się do miliona – polski rekord kinowy wszech czasów!).
Poirytowanie władzy łatwo zrozumieć, bo Smarzowski na kilka tygodni przed wyborami ugodził w najważniejszego dziś koalicjanta „zjednoczonej prawicy”.