Demokracja to skomplikowana sprawa. Jej fundamentem jest system wyborczy, gwarantujący kadencyjność władz oraz ich reprezentatywny charakter – ludzie delegują na jakiś czas swoich reprezentantów do organów władzy publicznej, a potem mają szansę wybrać kolejnych, jeśli ci pierwsi zawiodą. To akurat rozumie prawie każdy obywatel. Niestety, na tym fundamencie musi jeszcze stanąć cały gmach, a czemu on służy i jak jest zbudowany, to już wiedzą tylko stosunkowo nieliczni jego użytkownicy.
Obecna władza w Polsce też tego nie wie. I nie mówię tego złośliwie. Po prostu to nie są rzeczy, których dygnitarze PiS uczyli się w szkole. Jeśli z pełnym przekonaniem Beata Szydło i inni mówią, że demokracja w naszym kraju nie jest zagrożona, bo wolno demonstrować i odbywają się wolne wybory, to zapewne naprawdę myślą, że ustrój demokratyczny ogranicza się do swobody wyrażania opinii oraz praw wyborczych. Zwykle tacy politycy wyobrażają sobie jednocześnie, że gdy już zdobyli władzę w sposób demokratyczny, uzyskując większość miejsc w parlamencie, to mogą ją wykonywać, jak chcą, czyli że mają nieograniczony mandat. Tymczasem demokracja to właśnie taki ustrój, w którym mandat do rządzenia jest zawsze tymczasowy i ograniczony.
Największe qui pro quo jest może właśnie z tą większością. Ludzie faktycznie myślą, że w demokracji większość przejmuje władzę i robi, co jej się podoba. Można tyranię większości nazywać demokracją i tak właśnie czyniono w starożytności, przez co samo słowo „demokracja” miało wydźwięk pejoratywny. Żeby uniknąć takich nieporozumień, współcześnie używa się terminu „demokracja” na oznaczenie rządów, w których – całkiem odwrotnie, niż sądzi pokaźna część obywateli – zwycięstwo wyborcze nie upoważnia władzy do czynienia wszystkiego, czego sobie życzy sama bądź czego sobie życzy większość.