Kraj

Rzeczpospolita dla wszystkich

W tych decydujących latach 1918–21 społeczeństwo polskie potrafiło sobie powiedzieć „wszystkie ręce na pokład”.

Nadchodzącego 11 listopada obchodzić będziemy stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Warto zwrócić uwagę na pewien istotny aspekt tego wydarzenia. Jak słusznie zauważa Norman Davies, w latach 1918–21 toczyła Rzeczpospolita równocześnie sześć wojen – ukraińską, wielkopolską, śląską, cieszyńską, litewską i bolszewicką. Państwo polskie bowiem – tłumaczy Davies – „zostało powołane do istnienia w wyniku procesu, który teolodzy mogliby nazwać partenogenezą. Stworzyło się samo w próżni, jaka pozostała po upadku trzech mocarstw rozbiorowych”. Trudno o twór bardziej zagrożony politycznie i militarnie.

Za cud wręcz uznać można, iż starczyło mu sił na 18 lat (1921–39) normalnego istnienia. Czemu to zawdzięczał? Temu między innymi, że w najcięższych chwilach nie przyszły nikomu do głowy (poza personalnymi rozgrywkami) idee lustracji, rozliczania dawnych urzędników zaborczych, oficerów dawniej na obcej służbie, sędziów, pedagogów, a nawet polityków. A przecież z nacjonalnego punktu widzenia byłoby się do czego przyczepić.

Aparat szkolnictwa, szczególnie w zaborze rosyjskim i pruskim, w znacznej mierze przyczyniał się jeśli nie do wynarodawiania, to w każdym razie do kształtowania postaw lojalizmu w stosunku do okupanta.

W samej Rosji polityków polskich znaleźć można było we wszelkich możliwych ugrupowaniach, w tym nadproporcjonalną liczbę pośród bolszewików. Kiedy nad Wisłą mówiło się o żydokomunie, propaganda białych odgrażała się bandzie polsko-żydowsko-łotewskiej. Dalsze losy Polaków z Rosji układały się bardzo różnie – jedni zostawali obywatelami radzieckimi, inni polskimi. Mój nieodległy krewny, Polak z Laudy, Witold Stomma, syn Ignacego – powstańca 1863 r. i zesłańca, był generałem rosyjskim.

Polityka 41.2018 (3181) z dnia 09.10.2018; Felietony; s. 96
Reklama