Można było sobie wyobrazić lepiej zorganizowane, przemyślane i pogodniejsze obchody 100-lecia odzyskania niepodległości, ale też mogło być o wiele gorzej. Kulminacyjny punkt obchodów, czyli wielki warszawski marsz, był rzeczywiście masowy, imponujący rozmachem i zdecydowanie bardziej spokojny niż którykolwiek z wcześniejszych Marszów Niepodległości organizowanych przez tzw. środowiska narodowe. Nie obyło się bez incydentów, defilady faszystowskich znaków, rac, petard, chamskich okrzyków (pisze o tym Marcin Kołodziejczyk w tekście „Podchody, obchody”), ale większość uczestników sprawiała wrażenie, że przyszli i maszerują, by osobiście wziąć udział w ważnym symbolicznym święcie, zademonstrować patriotyczne uczucia, nie zmarnować dnia. Podobnie było zresztą na dziesiątkach lokalnych pikników, festynów, parad organizowanych w całym kraju przez władze samorządowe. Udały się nawet niektóre akcje międzynarodowe, jak podświetlenie na biało-czerwono kilkudziesięciu słynnych światowych zabytków czy uroczyste koncerty.
Jasne, nie przyjechali na polskie obchody światowi liderzy, a jedyny, który przyjechał, czyli przewodniczący Rady Europejskiej, został przez władze państwowe bojaźliwie zignorowany. Nie otwarto żadnego spektakularnego obiektu, poza obrażającym poczucie proporcji, megalomańskim pomnikiem Lecha Kaczyńskiego – „największego przywódcy Polski od czasów Piłsudskiego”. Na szczęście też, staraniami lewicy, postawiono skromny, godny pomnik Ignacego Daszyńskiego. Opóźniona budowa muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku była na gwałt podciągana do stanu surowego, padły za to kolejne zapowiedzi, tym razem odbudowy Pałacu Saskiego oraz stworzenia, a jakże, muzeum-mauzoleum Lecha Kaczyńskiego.