Mam wrażenie, że jesteśmy świadkami niecodziennych wydarzeń, kto wie, czy nie rozpoczyna się nowy polski miesiąc, Listopad, na wzór Marca, Czerwca lub Października. Coś się dzieje, ale co? Józef Hen, wybitny pisarz i złoty człowiek, wydał w tych dniach kolejny tom swoich dzienników (2016–18) pt. „Ja, deprawator”, które połykam prosto z pieca, a w nim sakramentalne pytanie, „co się, k…, dzieje?”.
„To było po Marcu – wspomina Hen. – Co się do cholery dzieje? Pójdę, postanowiłem, do POLITYKI (mieściła się wówczas w jakimś starym budynku w Alejach Jerozolimskich), dowiem się nareszcie, co się dzieje. Wchodzę, widzę Daniela, on podbiega do mnie i krzyczy: – Józek, kurwa (a więc bardzo był podenerwowany, skoro użył nie tak wtedy częstego przerywnika), powiedz, co się dzieje”.
Pytanie to powraca dzisiaj, po pół wieku. Józek, co się dzieje? Władza kłamie jak najęta, sam premier został przyłapany na tym przez sąd dwukrotnie. 9 listopada wygłosił przemówienie, dobrze napisane i gładko odczytane (to już postęp), ale – niestety – rażąco odbiegające od prawdy, zwłaszcza kiedy zaklinał się, jaki jest proeuropejski i apelował o jedność Polaków. Czyżby „pierwszy sort z drugim sortem dzielił się urodzinowym tortem?”.
Wystarczyło, że przyjechał Tusk i powiedział kilka słów („Józef Piłsudski i Lech Wałęsa mieli o wiele trudniejszą sytuację niż my dzisiaj. Ale dali radę. Dlaczego wy nie mielibyście pokonać współczesnych bolszewików?”), i nożyce natychmiast się odezwały. Nowi bolszewicy nie wspomnieli o Wałęsie ani o Tusku w swoich przemówieniach, nie powitali przewodniczącego Rady Europejskiej, tylko ustawili go gdzieś w piątym rzędzie. Tusk wlewał nadzieję w serca tych rodaków, którzy liczą na jego powrót do polityki polskiej.