Okazuje się nagle, że Polacy jednomyślnie potępiają zalew hejtu (hi, hi, a co zrobić z zalewającymi – toż wielu znamy z imienia i nazwiska) w debacie publicznej, mediach i w internecie. Że prowadzi on niby do zdziczenia, zwyrodnienia i od rzemyka do kozika (od rzemyczka do koniczka), nawet do przemocy fizycznej i zbrodni. Trzeba temu natychmiast i surowo przeciwdziałać. Pozwolę sobie nie zgadzać się z tym rzekomym vox populi. Parszywe słowa ranią tylko w sensie metaforycznym. W istocie zakłócają jedynie ciszę, brudzą papier czy ekran komputera (co zresztą też jest przenośnią). Całkowicie adekwatną wobec nich postawę prezentował faraon Horemheb z „Egipcjanina Sinuhe” Miki Waltariego, mówiąc pyskatym: „słowa twoje są w moich uszach jak brzęczenie much” i niewzruszenie robiąc swoje. Natomiast wszelka walka z hejtem prowadzić musi do cenzury i zamachu na wolności obywatelskie. Cóż bowiem jest hejtem, a co dopiero obmową, co obmową, a co jeszcze surową krytyką, jaka krytyka jest uzasadniona, jaka szkodliwa, a może po prostu blagierska? Jakiej zakazać, a jaką tolerować?
Oczywiście można ścigać nawołujących na przykład w internecie do działań niezgodnych z prawem. Niech mi nikt nie bajdurzy o komputerowej anonimowości. Dobry specjalista z policji czy prokuratury, ba – całkiem przeciętny haker, bez trudu odnajdą nadawcę. Tyle że na jego miejsce znajdą się następni i następni, aż nawet w pięciogwiazdkowych więzieniach obiecanych przez wiceministra Jakiego zabraknie miejsc, a ciuciubabka będzie trwać dalej. Oprócz może naiwnych poczciwców wszyscy to doskonale wiedzą, a przeciwko „mowie nienawiści” występują z obowiązku poprawności i potrzeby samouspokojenia, gdyż jakoś dziwnie łatwiej widzą źdźbło w oku adwersarzy niż belkę we własnym.