Ilekroć zdarzy mi się krytyczna wypowiedź o lekarzach, podnosi się pomruk: „nie jesteś lekarzem, to się nie wypowiadaj”. Kiedyś, gdy „wyliczyłem” Kodeks Etyki Lekarskiej, lekarze zebrali ponad 2 tys. podpisów pod petycją o wyrzucenie mnie z zespołu etycznego przy ministrze zdrowia. Tymczasem po kilku latach nie uświadczysz już medycznego oficjela, który by twierdził, że w kodeksie nie ma błędów. Jego zmiana jest kwestią czasu.
Niechęć do bioetyków to zdrowy objaw – bioetyka powstała w USA w latach 70., by zastąpić (i poszerzyć) dawną etykę lekarską, bo okazało się, że gdy kwestie moralne pozostawi się w wyłącznej kompetencji samych lekarzy, dzieją się rzeczy straszne, na przykład haniebne eksperymenty medyczne albo dyskryminacja medyczna osób o innym niż biały kolorze skóry. Od kiedy zaś dopuszczono do głosu innych niż lekarze specjalistów – etyków, psychologów, socjologów, prawników, specjalistów od zarządzania – jakość regulacji zabezpieczających społeczeństwo przed różnymi nadużyciami w medycynie radykalnie wzrosła. Kształtowanie się nowej kultury etycznej w medycynie jest sukcesem bioetyki. Natomiast występujące wciąż animozje między bioetykami (którzy zresztą w połowie przynajmniej mają wykształcenie medyczne) a środowiskami lekarskimi dowodzą, że bioetyka nadal nie została „przekupiona”, lecz zachowała trochę niezbędnej autonomii.
Ostatnio również mam zatarg z lekarzami, bo ośmieliłem się skrytykować lekarzy pierwszego kontaktu, pracujących w zakładach podstawowej opieki zdrowotnej (POZ), za masowe wypisywanie zwolnień protestującym policjantom, pracownikom sądów, pielęgniarkom czy nauczycielom. Jak zwykle usłyszałem, że jestem aroganckim ignorantem, bo nie będąc lekarzem, nie znam realiów. Tym razem realia są zaś podobno takie, że gdy ktoś dobrze symuluje jakieś bóle albo nerwowe rozstroje, to lekarz musi mu wierzyć i zwolnienie dać.