Ostatnie posunięcia PSL, aby tworzyć nową, konserwatywną Koalicję Polską, jeszcze nie wiadomo z kim, czyli raczej z jakimiś zeroprocentowymi ugrupowaniami z rejestru partii politycznych, jest spełnieniem oczekiwań PiS. Partia Kaczyńskiego włożyła wiele wysiłku w taką decyzję ludowców, zawsze powtarzała, że PSL musi iść do wyborów samodzielnie, bo inaczej straci swoją tożsamość.
Prawdopodobnie ludowa partia podnosi w ten sposób swoje zdolności negocjacyjne przed tworzeniem nowego układu z Platformą (świadczyć o tym może fakt, że podczas rady naczelnej wypowiadano się o wyniku PSL i współpracy z KE na ogół pozytywnie). Także podczas zawiązywania Koalicji Europejskiej PSL najpierw dogadywał się z kilkuprocentową wówczas Nowoczesną, ale teraz nie ma już tych kilku procent. Może Władysław Kosiniak-Kamysz uznał, że deklaracja osobności ugrupowania to cena za jego pozostanie w fotelu prezesa. Nic jednak, jak to zwykle w przypadku PSL, nie jest przesądzone. Możliwy jest nawet rozłam i przejście części działaczy do PiS (chciałby tego Waldemar Pawlak?). Ale też widać, jak decydują teraz emocje, wewnątrzpartyjne układanki, a nie chłodny, logiczny ogląd sytuacji.
Przed wyborami stwierdziliśmy, że strata Koalicji Europejskiej w stosunku do PiS powyżej pięciu punktów procentowych oznacza krawędź katastrofy. I na takiej krawędzi opozycja się znalazła – głównie za sprawą groźby destrukcji Koalicji i spadku morale jej polityków. Z drugiej strony patrząc, te 38,5 proc. Koalicji Europejskiej i 6 proc. Wiosny Biedronia oznaczają, że tylko nieco ponad 100 tys. osób więcej zagłosowało na partię Kaczyńskiego niż na te dwie partie łącznie. Opozycja prodemokratyczna przegrała zatem o pół Radomia. Ale wyszło rutynowe „miażdżące zwycięstwo PiS”.
Nerwy puszczają także dlatego, że PiS wydaje się irytująco nie do pokonania.