Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Podróż za jeden uśmiech

Wybierajmy miejsca, gdzie turyści nie szkodzą tak bardzo, a są gospodarce miejscowej potrzebni.

Moralny samokrytycyzm globalnego mieszczaństwa nie zna granic. Skoro więc klasa średnia hurmem ruszyła, by zakosztować losu tułaczego w bezpiecznym wydaniu turystycznym, to również ta jej nowa Odyseuszowa kondycja musiała doczekać się stosownej odpowiedzi filozofów, literatów i niezawodnych satyryków. Homo viator z amerykańskim paszportem dostał się w tryby krytycznej maszyny Fostera Wallace’a i innych wpływowych pisarzy, a do wtóru socjologowie turystyki zaczęli pisać na ten temat całkiem poważne rozprawy. Obieg akademicki ubogacił się już nawet terminem „etyka turystyki”, a straszliwe wizje nomadyczności współczesnej kultury Deleuze’a i Guattariego wydają się spełniać na naszych oczach. Mając to wszystko na względzie, u progu skwarnego lata, które oprócz innych uciążliwości narazi nas na upokorzenia towarzyszące uprawianiu turyzmu, chciałbym zaszczepić czytającą publiczność szczepionką moralną przeciwko największym sromotnym patologiom wynikłym z oddawania się podróżniczej namiętności. Zaszczep się i nuże do Egiptu lub na Bali!

Jak wiemy, turyzm wyrósł z pielgrzymowania i kuracji „u wód”. Potem był już tylko marketing, biznes hotelarski i lotniczy, aż doszliśmy do tego, co mamy dziś. Wszyscy staliśmy się trochę obcy i trochę swoi w całym świecie, również w rodzinnych stronach. O ile dawniej status miejscowego radykalnie różnił się od statusu przyjezdnego, o tyle dziś wszyscy jesteśmy sobie podobni – połowicznie wyobcowani i połowicznie oswojeni wszędzie tam, gdzie panują uśrednione reguły liberalnej i egalitarnej uprzejmości. Jako turysta kupuję kawę od osoby, która dzieli ze mną te same z grubsza obyczaje, wyobrażenia, wartości i aspiracje, a za chwilę może sama zjawić się w moim kraju jako turystka. Ceną za światowość jest płycizna i miałkość, której doświadczamy, włączając się w oportunistyczną masę. Masę, która nie jest już tą straszną ciżbą prostackich i łapczywych wszystkożerców z eseju Ortegi y Gasseta, lecz raczej spokojnym, nieco nawet niepewnym siebie tłumem dobrze ułożonych i względnie światłych globalnych demokratów, z odmalowaną na twarzach równością i szacunkiem dla każdego człowieka.

Jeszcze nie tak dawno każdy z nas był małym turystycznym chrząszczem – stonką – narzekającym na „turystyczną stonkę”, czyli na samego siebie. Zmęczeni i zniesmaczeni, zadeptywaliśmy miejskie i przyrodnicze „must see”, a ci bardziej uduchowieni wydeptywali z ciężkimi plecakami szerokie trakty na bezdrożach „Lonely Planet”. Napędzaliśmy nie zawsze uczciwy turystyczny biznes, dewastowaliśmy krajobraz, wyzyskiwaliśmy pracowników i dokonywaliśmy nieodwracalnych zmian we wrażliwej tkance społecznej i kulturowej turystycznie najeżdżanych przez nas krain. Złość na samych siebie z powodu wyrządzanych „tubylcom” szkód wystarczała nam za całą karę, do wtóru z fałszywymi uśmiechami obsługujących nas miejscowych, którzy wszak nie mogli patrzeć na nas inaczej niż jak na idiotów. I słusznie, bo bycie wielkim białym idiotą, umiejącym jedynie płacić i robić zdjęcia, sprowadzało na nas upragnione poniżenie, tym większe, im częściej nasz współturysta okazywał się jednak Azjatą.

Taki był nasz stan świadomości jeszcze przed kilkoma laty. Dopadło nas „bielactwo”, kompleks niepotrzebnego białego człowieka, który wyrządził światu tyle krzywd, przywiódł go na skraj katastrofy, a teraz jeszcze szwenda się nie wiadomo po co, komentując z szacunkiem „inne kultury”, czyli potrawy, które zjadł, i hotele, w których rzucał się na łóżku, dręczony złymi snami. No, nie przesadzajmy, nie wszyscy są tak refleksyjni i zakompleksieni, niemniej jednak liderzy naszej nomadycznej społeczności, czyli mądrzy amerykańscy inteligenci starszego pokolenia, takich rzeczy uczyli mniej wyrobionych turystycznych szaraków. Z wyrzutów sumienia niewiele jednak wynikało, a globalny ruch turystyczny osiągnął rozmiary katastrofalne, stając się istotną częścią niepohamowanego procesu prowadzącego do eksplozji dwutlenku węgla i metanu, uwięzionych pod lodowcami i oceanami, a w konsekwencji do zagłady cywilizacji.

Jednak zanim matka Ziemia wypuści swe mordercze miazmaty, musimy starać się przeżyć pozostałe nam lata jako tako przyzwoicie, choć trochę opóźniając wykonanie wyroku. Nie wystarczy już odczuwać wyrzutów sumienia i obwozić się z nimi po świecie. Trzeba przyjąć konkretne reguły turystycznego savoir-vivre’u. Jeśli zdobędziemy się na porządne samoograniczenie, będzie nam wolno otrząsnąć się z bezsilnych a uciążliwych skrupułów.

Przede wszystkim trzeba jeździć mniej. Tydzień w dalekim kraju raz w roku to i tak mnóstwo wrażeń, a ulga dla statystyki niemała. Zróbmy miejsce dla innych i nie twórzmy nieznośnego tłumu. Nie jedźmy tam, gdzie turystyka przybrała formy chorobliwe, zagrażając naturze i kulturze. Wybierajmy miejsca, gdzie turyści nie szkodzą tak bardzo, a są gospodarce miejscowej potrzebni. Unikajmy odwiedzania włości tyranów i dyktatorów, bo nasze pieniądze w jakiejś części zawsze trafią do ich kieszeni. Nie korzystajmy z wysoce nieekologicznych usług, takich jak drogie hotele albo pojazdy napędzane dymiącymi silnikami. Unikajmy rzeczy najtańszych, bo kryją w sobie wyzysk, ale i najdroższych, bo ciągną za sobą potężny ślad węglowy. A przede wszystkim bądźmy po prostu mili i uprzejmi. Te cnoty nie zawodzą nigdy i nigdzie – są jak muzyka, którą rozumieją wszyscy. Miły człowiek jest zawsze na miejscu, nawet na końcu świata!

Polityka 25.2019 (3215) z dnia 17.06.2019; Felietony; s. 104
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną