Po stronie opozycji sporo się w ostatnich dniach wyklarowało. Nie wszystko jeszcze jest jasne – zwłaszcza jeśli chodzi o montowany w pośpiechu tzw. blok lewicowy – jednak definitywnie upadł już projekt budowy wielkiej koalicji antypisowskiej. Miała być ona, przypomnijmy, naturalnym przedłużeniem czteropartyjnej (PO, PSL, N, SLD) Koalicji Europejskiej, która co prawda nie wygrała wyborów do europarlamentu, ale razem z Wiosną, nowym potencjalnym koalicjantem, zdobyła tyle głosów, co PiS. Same wyniki majowych wyborów nie odebrały więc sensu formule „szerokiego sojuszu wszystkich sił demokratycznych”; projekt został uśmiercony decyzją PSL. Dziś już nawet sami ludowcy niespecjalnie to ukrywają i nie szukają alibi. Przecież Schetyna ostatecznie spełnił ich żądania i nie wziął na pokład lewicowych partii, a do jego koalicji i tak nie przystąpili. (Mieli zresztą swoje racje – szerzej o tym w tekście „O co chodzi ludowcom”). Teraz nie ma już co płakać nad rozlanym mlekiem, choć trochę żal, bo wielka koalicja była od 2016 r. jednym z najważniejszych postulatów, oczekiwań, planów większości środowisk i autorytetów opozycyjnych. Niestety, nie sprawdzimy już, na ile jest to stracona szansa. Ale, jak widać, inaczej się nie dało.
Podział opozycji na dwa, trzy, a może i kolejne bloki, słusznie uchodzi za korzystny dla PiS, choć bynajmniej nie przesądza wyniku wyborów. Pewnych atutów opozycję pozbawia, inne jej daje. W przypadku rozległej koalicji, od prawa do lewa, główne obawy dotyczyły zniechęcenia, demobilizacji części wyborców, nieskłonnych kupować w pakiecie, nieraz mocno sprzeczne z ich poglądami opcje.