Jeden z warszawskich polityków SLD mówi, że Marek Dyduch – który z partyjnego funkcjonariusza na Dolnym Śląsku wyrósł na sekretarza generalnego polskich socjaldemokratów – zrobił karierę amerykańskiego pucybuta, który nagle odziedziczył spadek po bogatym wuju; z tą różnicą, że Dyduch nie miał wuja.
Marek Dyduch mówi, że polityką zaraził go dziadek, przedwojenny pepeesowiec, wielokrotnie zamykany za strajki, po wojnie sołtys i członek PZPR. – To był lewicowiec z krwi i kości. Godzinami opowiadał mi o polityce. Aż stała się ona moją pasją. Pasji nie osłabił nawet stan wojenny, który Dyduch spędził w wojsku. W grudniu 1981 r. znalazł się pod bramą kopalń 22 Lipca i Borynia w Jastrzębiu. – Nie wiem, jak zachowałbym się, gdyby padł rozkaz, żeby strzelać – mówi. – Ale od tamtej pory wiem jedno: nic nie jest tylko dobre albo tylko złe. Było wtedy wielu ludzi, którzy przynosili nam herbatę.
Po wyjściu z wojska wstąpił do PZPR. Został zawodowym politykiem. Poza polityką przepracował tylko trzy lata. Pod koniec lat siedemdziesiątych przez rok był kontrolerem jakości, a w latach 1991–1993 kierownikiem hurtowni spożywczej.
W 1982 r. został przewodniczącym Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej w Żarowie pod Świdnicą. Organizacja była fikcyjna, na papierze miała 19 kół i 500 członków, faktycznie działały 2 koła i 20 członków. Ale po roku naprawdę było tych kół 19. Więc kiedy zrezygnował wiceszef Zarządu Wojewódzkiego w Wałbrzychu, ktoś przypomniał sobie, że Dyduch stworzył w Żarowie organizację z niczego.