Kraj

Dziura po emigrantach

Polacy jadą za chlebem. Z jednej strony – Polska i polskie rodziny otrzymują właśnie finansowy zastrzyk bez precedensu, za którym idzie wzrost płac, konsumpcji oraz zatrudnienia. Z drugiej – zaczyna nam brakować ludzi. Dziury tworzą się w usługach, handlu, budownictwie, a przede wszystkim w medycynie i nauce. Gdyby zestawić pozytywne i negatywne skutki obecnej fali emigracyjnej, to jaki byłby bilans? I co to oznacza dla tych, co tu zostają?

Najmłodsza córka z trójki dzieci państwa Wysockich, mieszkańców małego Kobysewa pod Gdańskiem, pracuje w Hongkongu. Starsza – w handlu, jeździ po świecie. W tym miesiącu był Frankfurt via – tak się złożyło – Hongkong. Syn pracuje w Kartuzach na Kaszubach, ale był w Wielkiej Brytanii, Holandii i Hiszpanii. – Tyle że on spośród moich i męża dzieci najmniej się nadawał do migrowania – mówi Sylwia Wysocka, z zawodu pedagog szkolna.  I wrócił.   

Michał Garapich, badający najnowszą brytyjską Polonię, antropolog z uniwersytetu w Surrey, podkreśla specyficzną cechę tej migracji: dla nich otwarcie drzwi na Wyspy nie oznacza zamknięcia tych za Polską. Oni wciąż jeżdżą, nierzadko studiując w Polsce i pracując na Wyspach bądź odwrotnie. Kupują tani bilet do Warszawy, gdy trzeba pójść do fryzjera albo ortodonty. Bo gdyby wszyscy oni – czyli ponad 10 proc. obywateli naszego państwa w wieku produkcyjnym – naprawdę z Polski wyjechali, to byłby ubytek porównywalny ze spustoszeniem dokonanym przez II wojnę światową.

Ilu Polaków wyjechało?

W 2005 r. w Ministerstwie Pracy o pozwolenie na pracę za granicą prosiło około miliona Polaków. Zapewne chodziło o któreś z państw, które nie otworzyło rynku pracy dla przybyszów z nowych państw unijnych, jak Niemcy (gdzie od lat trwa dyskusja na ten temat, ale związki zawodowe kładą się Rejtanem, tak więc możemy się spodziewać otwarcia rynku pracy w 2011 r.). W Irlandii interesy życiowe ma jakieś 300 tys.

Reklama