Sądziłem, że odetchnę od polityki, sięgając po IV tom „Dziennika 1967–1978”, wielkiego pisarza węgierskiego Sandora Maraia, który ukazał się niedawno w przekładzie Teresy Worowskiej. Ale gdzie tam! Mimo że autor (urodzony w 1900 r.) pisał ten tom jako starszy pan z dala od ojczyzny, polityka powraca na niemal każdej stronicy.
Dylemat emigranta, który wyjechał z Węgier w 1948 r. (ale z języka węgierskiego nie wyjechał nigdy). Po latach uzasadnia swoją decyzję. „Naród wie, że pisarz, który pozostaje w ojczyźnie i żyje w tyranii, jest jak oswojona papuga z podciętym językiem, wyuczony brzuchomówca powtarzający zalecenia aktualnej komunistycznej taktyki literackiej”. Nieco dalej: „W chwilach kryzysu pisarz staje przed decyzją: czy ma się wypowiadać za pomocą rdzewiejących słów, ale swobodnie, czy raczej dokonywać ortopedycznych wykrętów i kłamać w ojczystym języku? To twarde, zgrzytliwe pytanie. Ale nie sposób go ominąć”. Wybór Maraiego jest jasny: Lepiej być pisarzem wolnym, który pisze „rdzewiejącym językiem” na obczyźnie, niż zniewolonym w kraju. Człowiek nieposiadający swoich przekonań „jest gorszy od swojej własnej karykatury: strach na wróble, słomiana kukła”.
Marai krytycznie patrzy na tych, którzy – jak nawet najwięksi dysydenci w ZSRR, Sołżenicyn i Sacharow – nie poszli jego drogą, prowadzili swoją działalność w kraju. „Wielkie larum w kręgach literackich, żądają by w Sowietach zaprzestano prześladowań inteligenckich dysydentów, Amalrika, Sacharowa, Sołżenicyna i innych. Kanclerz Brandt wypowiedział się, że to niedobrze. (…) Wszystko to bardzo ładnie. Ale gdzie był ten Sacharow, Dubczek i cała reszta komunistycznej inteligencji, kiedy – przez 50 lat! – miliony ludzi znikały w sowieckich łagrach, dlaczego milczeli, kiedy w krajach komunistycznych dziesiątkowano inteligencję, dlaczego Sacharow pomógł Sowietom w budowaniu bomby wodorowej, kiedy powinien był wiedzieć, że system, któremu daje do ręki tak straszliwą broń, nie jest demokratyczny.