Za dawnych lat „harcerzykiem” nazywano napój łączacy w proporcji 50:50 wódkę wyborową (w najgorszym przypadku czyściochę) albo żubrówkę z sokiem grejpfrutowym. W barku Bristolu, w koszmarnych latach PRL, zamawiało się krótko: „poproszę harcerzyka ze świerszczykiem”. Harcerzyk był dla ciała, a świerszczyk, czyli zagraniczne pismo z rozebranymi panienkami – dla ducha. Przyznam się, że jest to jedyna forma, pod którą lubię harcerzyki, w przeciwieństwie do dziatek w szarych mundurkach z nożami u boku, a tym bardziej staruchów prezentujących nostalgicznie ów uniform na akademiach ku czci.
Wymyślił harcerstwo, jak wiadomo, angielski pułkownik Robert Baden-Powell, w czym radą służył mu dzisiaj prawie zapomniany Amerykanin Frederick Russell Burnham. Nie był to pomysł pedagogiczny czy ekologiczny, ale na wskroś militarny. Podczas drugiej wojny burskiej (Anglików z Afrykanerami, czyli potomkami pierwszych białych, przede wszystkim holenderskich, osadników w Afryce Południowej) Anglicy ponosili początkowo klęskę za klęską. Złożyło się na to wiele przyczyn, jedną z najistotniejszych była jednak przewaga liczebna Burów. Baden-Powell postanowił temu zaradzić, powołując do wojskowych służb pomocniczych (scout to po angielsku zwiadowca, tropiciel, szpieg) angielskich nastolatków. Różnice między regularnymi oddziałami i ich pomagierami zacierały się szybko, toteż wkrótce staje się skauting (harcerstwo) organizacją paramilitarną pełną gębą.
Baden-Powell przyznać zaś sobie może wątpliwy honor prekursora oficjalnego i legalnego wykorzystywania dzieciaków do realizowania celów wojennych i dywersyjnych.
Szczególną wyobraźnią wieczny żołdak Baden-Powell nie grzeszył, podobnie zresztą jak przybyły do Kapsztadu w 1893 r. Burnham.