Wmawianie Polakom, że odzyskanie niepodległości, stworzenie gospodarki rynkowej, wstąpienie do NATO i UE to czas, w którym Polska pozostawała na kolanach i obracała się w ruinę, to naprawdę osobliwa metoda budowania dumy narodowej.
W ostatnich dniach dowiedzieliśmy się, że w rocznicę podpisania porozumienia gdańskiego z inicjatywy rządzących i NSZZ Solidarność zostanie powołany Instytut Dziedzictwa Solidarności. Pomysłodawcy nie ukrywają, że ma on być konkurencją dla Europejskiego Centrum Solidarności, instytucji, która powstała dzięki Pawłowi Adamowiczowi i od dłuższego czasu była szykanowana przez obecne władze państwowe (ostatnio np. Ministerstwo Kultury obcięło jej dotację – o trzy miliony przez najbliższe trzy lata).
Mówiąc szczerze, nie jestem zaskoczony tą decyzją. Wpisuje się ona w politykę PiS wobec władz Gdańska oraz ECS i jest kolejnym, przewidywalnym posunięciem w polityce historycznej tego ugrupowania. Co trzeba jednak wyraźnie podkreślić: zarzuty stawiane wystawie stałej przez Ministerstwo Kultury, władze NSZZ Solidarność i aparat propagandowy partii rządzącej są kłamliwe i nierzetelne. Nie jest prawdą, że wystawa pomija lub pomniejsza rolę odegraną w historycznych wydarzeniach przez antagonistów Lecha Wałęsy, którzy w III Rzeczpospolitej związali się z obozem braci Kaczyńskich. Rola Andrzeja Gwiazdy i Anny Walentynowicz jest wyeksponowana, zgodnie z historyczną prawdą. Także zasługi Lecha Kaczyńskiego wcale nie zostały pominięte. Nie odpowiada prawdzie także oskarżenie, że wystawa pomniejsza zasługi Kościoła w zmaganiach o wolność Polski. O co więc chodzi naprawdę?
Myślę, że dwie sprawy są najważniejsze. Pierwsza to Lech Wałęsa. Wystawa stała dokumentuje jego rolę jako przywódcy sierpniowego strajku i Solidarności.