Ostatnio wśród polityków i komentatorów modne zrobiło się słowo „gejmczendżer” (w tej wersji pożyczyliśmy je sobie do tytułu tekstu Rafała Kalukina) – chodzi oczywiście o wydarzenie, które nagle zmienia przebieg gry, wywraca stolik, zaskakuje przeciwników. Ponieważ w tej kampanii PiS cały czas gra w to, w co wygrywa, jakiegoś czendżera oczekiwano już tylko od Koalicji Obywatelskiej, która po wakacjach znalazła się w defensywie i zapóźnieniu. Tak też chyba pomyślana była nieoczekiwana zamiana miejsc: Małgorzata Kidawa-Błońska za Grzegorza Schetynę – i jako warszawska „jedynka”, i jako „twarz kampanii” i „przyszła premier”. Rzeczywiście, nikt się tego nie spodziewał, zwłaszcza po Grzegorzu Schetynie, który dotąd konsekwentnie ignorował narzekania, że „nie ma charyzmy”, jest niepopularny, niespecjalnie lubiany nawet we własnym obozie, że jako główny lider opozycji stanowi dla niej raczej obciążenie niż atut. Co się nagle stało?
Legenda głosi, że uczyniły to badania zapowiadające warszawską przegraną Schetyny z Kaczyńskim. PiS po swojemu podkreślał, że badania dla KO prowadziła „izraelska firma” (znaczy wiadomo, kto kazał się Schetynie schować za kobietą). Jak było, tak było, niemniej decyzja o wysunięciu na pierwszą linię frontu Pani Marszałek została przyjęta – wśród zabierających głos przedstawicieli opozycji – z uznaniem, nawet z entuzjazmem (szerzej o tym w art. „Naznaczona”). Zalety Małgorzaty Kidawy-Błońskiej są oczywiste: kobieta – dla PiS trudniejsza do brutalnego atakowania.