Trwa gorący przedwyborczy czas ścierania się różnych poglądów i wizji politycznych. Dlatego, w ramach naszej rubryki Ogląd i pogląd, publikujemy odmienne opinie pochodzące od autorów – publicystów, komentatorów, politologów – z rozmaitych środowisk ideowych.
***
Zacznijmy od przypomnienia kilku faktów. Zarówno w wyborach samorządowych jesienią ubiegłego roku, jak i w majowym głosowaniu do Parlamentu Europejskiego obserwowaliśmy rekordową frekwencję. Warto dostrzec, że miała ona jednak w obu tych przypadkach nieco inny charakter.
Wybory samorządowe od lat cieszyły się większą popularnością na prowincji niż w dużych miastach. Socjolog Jarosław Flis wyróżnia wręcz podgrupę tzw. wyborców lokalnych, a więc tych, dla których głosowanie gminne jest najważniejsze w całym cyklu wyborczym. Tym razem frekwencyjny rekord został pobity nie dzięki jakiejś nadzwyczajnej mobilizacji prowincji, ale właśnie dzięki frekwencji w wielkich miastach, gdzie wielu tzw. wyborców medialnych (a więc głosujących głównie w wyborach prezydenckich i parlamentarnych) nie fatygowało się wcześniej do urn w czasie wyborów samorządowych.
Sytuacja w wyborach do PE była, w pewnym uproszczeniu, odwrotna. Frekwencja była znów rekordowo wysoka, ale tym razem do głosowania, wbrew dotychczasowym tendencjom, poszli na niespotykaną wcześniej skalę wyborcy spoza wielkich miast. W głosowaniu wzięło udział 45,68 proc. uprawnionych, a więc blisko dwukrotnie więcej niż w 2015 r. To jednak wciąż frekwencja niższa niż w głosowaniu parlamentarnym 2015 r., kiedy do urn wybrało się 50,92 proc. uprawnionych. Pomimo ogólnie niższej frekwencji PiS uzyskało ponad pół miliona zupełnie nowych wyborców w stosunku do głosowania sejmowego przed czterema laty.
Pakiet obietnic
Jak to się stało?