W swoim „Alfabecie” pisze Ryszard Matuszewski, że w czasie stanu wojennego zapytał go zupełnie na serio Jarosław Marek Rymkiewicz: „Czy w latach okupacji hitlerowskiej było też tak okropnie?”. I zaraz Matuszewski komentuje: „Dla nas, z naszym bagażem doświadczeń, było to pytanie wręcz humorystyczne. Dla Jarka właśnie dopiero stan wojenny był szokiem i świadomie przeżytą grozą”. Ta trauma pozostała u Rymkiewicza i każe mu do dzisiaj widzieć ludzi i historię przez jej pryzmat.
Dodaje jeszcze Matuszewski: „Jarka postawa antykomunistyczna napełniła nieufnością (piękny to eufemizm – LS) do wszelkich niekomunistycznych formacji lewicowych, a nawet liberalno-oświeceniowych” i oczywiście do ludzi, którzy je reprezentowali, choćby przedtem byli serdecznymi przyjaciółmi. W tym momencie argumenty się kończą. Podobnie sędziwi dzisiaj powstańcy warszawscy. Czyż mogą przyjąć do wiadomości, że ich najszczerszy poryw służył nieodpowiedzialnej i tragicznej awanturze? Tutaj także rzeczowe argumenty bardzo rzadko będą zrozumiane i przyjęte. I nie ma na to rady.
Ileż razy przyszło mi dyskutować z rodakami przyjeżdżającymi do Paryża. Jedni wiedzieli, że jadą do kulturalnej stolicy świata, pełnej kosmopolitycznej i obyczajowej tolerancji, łączącego w swoich ulicach i placach nawet sprzeczne ze sobą tradycje historyczne. Drudzy wierzyli, że przyjdzie im zawitać do zislamizowanego centrum zepsucia i gilotyny, gardzącego wielkim darem katolicyzmu, pełnego wrzasku Murzynów, Arabów, lewaków i gejów.
I jedni, i drudzy, bez wyjątków prawie, wracali później w rodzinne pielesze utwierdzeni w swoich przekonaniach. Nieważne, czy przebywali nad Sekwaną turystycznie przez kilka dni, przez tygodnie czy lata całe. Widzieli, co chcieli widzieć, słyszeli, co wiedzieli, że usłyszą.