Jak sięgam pamięcią, przy każdych wyborach słyszeliśmy, że są one niezwykle ważne, może nawet najważniejsze, ponieważ zawsze istniały jakieś istotne okoliczności, które wskazywały, że w przyszłości może od nich wiele zależeć. Teraz oczywiście słyszymy to samo. O ile jednak w tamtych przypadkach chodziło o różnice w koncepcjach poszczególnych partii, które wszelako mieściły się w ramach rozwiązań i instytucji demokratycznych, o tyle teraz mamy do czynienia z pierwszym wyborczym starciem, w którym ewidentne jest, że jedna strona chce to, co było i ciągle jeszcze jest zdobyczą Polski i Europy, mianowicie liberalną demokrację, zastąpić tym, co Orbán nazywa demokracją nieliberalną. Czyli chce od demokracji odejść. Stąd ten wybór ma zupełnie inny charakter niż wcześniejsze spory – nawet ten z 2015 r., bo wówczas nie spodziewaliśmy się jeszcze, że PiS będzie tak bezczelnie łamało konstytucję.
Ugrupowania trzymające się wartości demokratycznych muszą stoczyć walkę z partią, która nie kryje, w jakim kierunku będzie szła. PiS nie tylko będzie chciało utrwalić wszystkie niegodziwości, których się dopuściło, ale też dokończyć reformy i – jak zapowiedział prezes – wprowadzić kilka nowych pomysłów. Dokończenie reform oznacza wzięcie pod but sądów. PiS liczy, że powtórny wybór będzie legitymizował te działania w oczach UE – Morawiecki będzie mógł powiedzieć: mieliście zastrzeżenia, ale zobaczcie, ludziom to się podoba.
Natomiast te nowe pomysły to państwo korporacyjne – czyli de facto odwołanie do idei włoskiego faszyzmu. To państwo, w którym oczywiście odbywają się jakieś wybory, niemniej opozycja, o ile w ogóle istnieje, ma niewiele do powiedzenia, a różnego rodzaju stowarzyszenia są pacyfikowane, bo ogólna idea zakłada, że jesteśmy jedną wielką rodziną, na czele której stoi ojciec, wódz, duce.