Piekło i raj
Piekło i raj. Zabójstwo Haniego postawiło RPA u progu wojny domowej
Ciekawe, czy w Marszu Niepodległości znów pojawią się wielbiciele Janusza Walusia, „naszego” mordercy z Afryki Południowej. Kto to taki, dowiadujemy się ze świetnej książki „Nic osobistego. Sprawa Janusza Walusia” pióra Cezarego Łazarewicza, autora m.in. „Żeby nie było śladów” – książki o zabójstwie Grzegorza Przemyka, za którą dostał Nike („nagroda środowiskowa”, jak lekceważąco wyraża się minister Gliński). Nagrody i zaszczyty nie zdemobilizowały autora. Chłopak (tak się wyrażam, bo to nasz dawny kolega redakcyjny, dla seniora wciąż młody) nie spoczął na laurach. Bohaterem, czy może protagonistą, nowej książki jest Janusz Waluś, Polak, który w latach 80. wyjechał do Afryki Południowej, gdzie w 1993 r. z zimną krwią zamordował Chrisa Haniego – przywódcę tamtejszych komunistów, przeciwników apartheidu, jednego z kilku najważniejszych bojowników o równouprawnienie czarnoskórych. Zbrodnia Walusia przypomina zabójstwo pastora Martina Luthera Kinga w USA (1968).
Zabójstwo Haniego, który cieszył się dużym szacunkiem młodzieży, ale i samego Nelsona Mandeli, postawiło kraj u progu wojny domowej, na wybuch której liczył Polak i jego miejscowi mocodawcy, którzy zaopatrzyli go w pistolet etc. Wówczas – liczyli – do akcji wkroczyłoby wojsko i dalsza transformacja zostałaby przekreślona przez wojnę domową. „Wierzyłem, że po śmierci Chrisa Haniego coś się zacznie tu dziać. Murzyni wyjdą na ulice, będą zamieszki, wojsko (…) przejmie władzę, zaprowadzi porządek i skończą się te ustępstwa”. Waluś wierzył, że jest ostatnim ogniwem łańcucha, który ma powstrzymać zmiany w kraju. Czuł się żołnierzem i męczennikiem sprawy. Plan się jednak nie powiódł. Po morderstwie Haniego przywódcy czarnoskórych, z Mandelą na czele, nie dopuścili do rozlewu krwi i utrzymali kurs na reformy, na południowoafrykańską transformację.